piątek, 23 grudnia 2011

Rozstania i powroty

Wróciłam. Nie żeby na stałe, ale każdy obieżyświat czasem powinien wpaść do domu na porządny obiadek, nieprawdaż? Po trzech miesiącach w Lublanie zajrzałam do Łodzi na całe dwa tygodnie! I naprawdę z ciężkim sercem opuszczałam słoweńską stolicę, szczególnie w jej przedświątecznym wydaniu. Czy jest śnieg? Skąd, nie żeby do nas zawitał. Mgła to i owszem, ostatnio nawet temperatura zbliżyła się do magicznego zera (no kataklizm niemalże!).

piątek, 14 października 2011

W krainie Lego

Dziś mijają dwa tygodnie od przyjazdu w Słowenii (no dobrze, chyba że policzymy noc spędzoną na lotnisku). W Lublanie jestem więc już albo dopiero 14 dni. Już - bo wiele się wydarzyło, codziennie mierzymy się z przeróżnymi problemami i przeżywamy cudowne chwile. Dopiero - bo do końca stypendium jeszcze 4 miesiące, cały semestr plus sesja. I tyle jeszcze do odkrycia w samej Lublanie! Ostatnimi czasy pogoda zniechęca nas do realizacji planu pójścia na zamek górujacy nad starym miastem. Jest jeszcze czas, nie?

niedziela, 11 września 2011

23-29.08 - Tour de Galicja :D

Szlakiem miast królewskich :-)
Kiedy: 23.08 – 29.08
Kto: K. (ja), J.
Trasa: Łódź – Częstochowa – Kraków – Wieliczka – Rzeszów – Przemyśl – Medyka(PL)/Szegini (UA)– Lwów – Rawa Ruska(UA)/Hrebenne(PL) – Zamość – Lublin – Warszawa.
Jak: autostop, pociąg
Dzień I
Rano wyjeżdżam za CZMP i po chwili wsiadam do tira jadącego na Częstochowę. Wiem, że mój towarzysz podróży właśnie opuszcza  Budapeszt. Kolejnym tirem dojeżdżam do A4. Kierowca działkowicz przemiły, wpycha mi na drogę słodziutkie pomidory :-) Z autostrady zabiera mnie wadowiczanin, podrzuca do tabliczki „Kraków”. Przez wzgląd na lenistwo i nieznajomość krakowskiego odludzia postanawiam spróbować złapać stopa w kierunku centrum (ale w którą to stronę??). O dziwo zatrzymuje się stara autostopowiczka jadąca do ścisłego centrum, mam farta. W Krakowie jestem więc po niecałych czterech godzinach jazdy (ok.11.00), nieźle jak na autostopowe first time in Poland. Nie było co się tak bać :)
Niestety J. zawisł na granicy węgiersko – słowackiej i nijak nie może się wydostać, wciąż mam jednak nadzieję, że uda mu się dojechać o cywilizowanej porze.  Łażę po mieście, spotykam się ze znajomymi z Grodna, idę na Kopiec Kościuszki, po czym wracam pod smoka wawelskiego (umówione miejsce). Wieczorem zaczyna padać, malownicze pioruny rozświetlają niebo nad rzeką, pędzę więc schować się pod Sukiennicami.  Ha, 23.00 i oto jest mój towarzysz niedoli! :) Siadamy pod smokiem, co by odpocząć i zdecydować o dalszej podróży. Na dworcu PKP rezygnujemy z drogiego pociągu do Przemyśla, wyjeżdżamy więc nocnym autobusem do Wieliczki. Na czuja dojeżdżamy do zjazdu na A4, niezłego czuja mamy. Jest 3.00, próbujemy łapać stopa (kierunek Lwów), ale bez skutku. Grzejemy się kilkoma łykami żołądkowej, złazimy na trawnik koło wiaduktu i idziemy spać. Folia i śpiwory to nie taki luksus jak namiot, ale te 2 godziny snu wydawały się być najcudowniejszym snem tego lata. Tylko pobudka już nie była tak wspaniała. Brrrrrr, jak zimno!

26-28.07 - Nad Niemnem. Wszystko co dobre szybko się kończy...

Wcześnie rano wysiadam na dworcu w Grodnie. Płakać z sentymentu nie płaczę, ale czuję, że wróciłam w odpowiednie miejsce. Przypominam sobie też swój pierwszy przyjazd do Grodna w 2009 roku, tym samym zresztą nocnym pociągiem z Mińska. Myślałam wtedy – o mamo, gdzie ja jestem? Cóż, dworzec i jego najbliższa okolica w porównaniu z Mińskiem nie zrobiły na mnie wtedy dobrego wrażenia. No ale po roku wszystko się zmieniło! :-)

Mam ok. 3 godzin czasu do zagospodarowania, bo dopiero po 10.00 będę mogła odebrać w biurze Trzeciego Sektora klucze do mieszkania, udostępnione przez polskie wolontariuszki (dzięki :D). Jestem trochę zmęczona, więc większość tego czasu spędzam na dworcu i przed budynkiem biura, nie odmawiam sobie ciastka sandwicz i kefiru z koperkiem i ogórkiem (haha, i jak to nie ma sentymentów? :D). Siedzę pod biurem, czytam książkę pani Biczel-Zahnietavaj, a przy okazji spotykam kilka znajomych i nieznajomych osób. Wiele się tu na Budionnego nie zmieniło, jak widać :D Po odebraniu klucza jadę do naszego starego mieszkanka na Wiszniewcu, do biura mam zamiar wpaść następnego dnia. W autobusie spotykam znajomego – jaki ten świat jest mały! I oto ono, blokowisko, pierwsza klatka, czwarte piętro. Nawet udaje mi się otworzyć drzwi bez większych problemów. Łza się w oku kręci… rok temu mieszkałyśmy tu w czwórkę podczas trzymiesięcznego wolontariatu w Grodnie. Tyle się działo, tyle mamy wspomnień! I proszę, znów tu jestem :-) W ramach wspomnień wcinam na poczekaniu surówkę z kiszonej kapusty prosto z Wiszniewca :)

czwartek, 8 września 2011

23-25.07 - Mińsk i Mohylew!

I otom w Mińsku! Radość i szczęście rozpierają mą duszę :-) Gdyby nie przelotne deszcze i generalnie średnia poranna pogoda, to w ogóle byłoby super. Idę na Plac Niepodległości, skąd zgarnia mnie poznany przez CouchSurfing Jauhien. Jedziemy do niego do akademika. Po drodze decydujemy, że pojedziemy dziś autostopem do jego rodzinnego miasta – Mohylewa. Ok., czemu by nie. Po krótkim odpoczynku i przepakowaniu manatków lecimy po 20 kilogramów cukru – ponoć w Mohylewie nagle zabrakło go w sklepach i mama prosi, żeby przy okazji przywieźć. Światowy kryzys?! Obciążeni słodkim bagażem wyjeżdżamy na trasę i łapiemy.
To w zasadzie mój pierwszy raz autostopem, więc jestem mega podekscytowana i chcę już, jak dziecko. A tu niestety nie idzie, mijają nas samochody na rejestracjach obwodu mohylewskiego jak i polskie tiry (oż wy!). Jakiś gość w niezłej furze podwozi nas kilkadziesiąt kilometrów, po drodze stwierdza, że ja jako Polka mogę chcieć się zapoznać z rosyjską i białoruską muzyką popularną i on mi to umożliwi. Tak, gościu, pałam taką żądzą. Puszcza więc Pugaczową i „Milion białych róż”, kooooszmar, nienawidzę tej piosenki :-) Na drugi samochód czekamy trochę dłużej, ale opłaca się stać. Dwaj młodzi bracia jadą do samego Mohylewa, popsuło im się radio, więc stwierdzili, że wezmą nas dla rozrywki. Bardzo miło nam się rozmawiało o tym i o tamtym, mam niestety wrażenie, ze pod koniec zasnęłam na chwilę, zmęczenie dało się we znaki :)

Uff, nareszcie Mohylew. Spory kawał maszerujemy na przystanek trolejbusowy. Przy okazji przechodzimy przez Dniepr… nie pamiętam już, ale pewnie zostałam przy tej okazji oskarżona o faworyzowanie Niemna :-) Nie raz jeszcze potem  J. zarzucał mi, że nie jestem obiektywna w ocenie jego miasta, i że on nie może zrozumieć, dlaczego tak lubię Grodno. A ja się po prostu droczyłam i próbowałam go tam (tj. do Grodna) zaciągnąć. Po przyjeździe do mieszkania udajemy się na zasłużony odpoczynek. Dopiero późnym wieczorem wychodzimy do miasta i zwiedzamy je w dużej mierze po ciemku, spacerując po zakamarkach, bramach, odkrywając nowe przejścia (tj. ja odkrywam, bo on już je zna). Chyba wtedy zrodziło się nasze chore „zainteresowanie” stylem wileńskiego baroku, które to stanie się swego rodzaju lejtmotywem kolejnego wyjazdu pod koniec sierpnia. Ach, vilenskaje baroka! :)

 Mohylew mi się spodobał. Naprawdę. To po prostu kompletnie inne niż Grodno miasto, więc nie ma co porównywać. Inna historia, inne losy, inni mieszkańcy itd. Trochę brakuje tu grodzieńskiej sielankowości, ale da się przeżyć! Wracamy bardzo późno, a w trolejbusie następuje atak ciem! Dosłownie, atak, wleciały na przystanku, tysiące ich było, ludzie wpadli w panikę, zaczęli się trzepać jak nienormalni, komedia.
Następnego dnia przed południem ruszamy na Pole Bujnickie, oddalone o kilka kilometrów od miasta mauzoleum – miejsce bitwy obrońców Mohylewa z faszystami. Oczywiście idziemy pieszo, tj. biegniemy pieszo, taka specyfika podróżowania z J. :-) Łazimy po polu, ja oglądam armaty i inny sprzęt bojowy, a potem jeszcze fuksem udaje się nam wejść do kapliczki, bo ona jest tylko dla grup zorganizowanych, ale jakoś udało nam się przebłagać babkę i na sekundę zostaliśmy wpuszczeni. Po drugiej stronie szosy jest zoo. Ogromne! I tak pęka mój mit o tym, że zoo na Białorusi jest wyłącznie w Grodnie. Ok., jest najstarsze, ale nie dorasta mohylewskiemu do pięt. To zoo jest świetnie „wyposażone” a żubrów to ma ze 20! Oglądaliśmy je i oglądaliśmy, spoglądając co chwila na wybieg łosia, w nadziei, że może się pojawi, ale niestety, łoś nas olał.

Wracamy do domu, gotujemy obiad. Po raz pierwszy mam okazję spróbować jego draników. Lepiej niż niezłe. A na deser robimy serniczki, bo mi się wymsknęło, że to jedno z moich ulubionych białoruskich dań :-) Przyjeżdżają koleżanki z Homla, z którymi pod wieczór udaję się do centrum. Teraz to ja robię za przewodnika po Mohylewie, pojętna ze mnie uczennica (nie odpuszczam sobie wzmianki o wileńskim baroku…).
Spotykamy ich znajomych i lądujemy w bardzo fajnej restauracyjce. Grupa się nam rozrosła, siedzimy długo. Po wyjściu czekamy na J., który biedny niesie dwa plecaki (nic, że chciałam wziąć swój idąc z dziewczynami do centrum, gentleman jest gentleman). Żegnamy się i ruszamy na dworzec kolejowy, oddalony o kilka kilometrów ale co to dla nas i dla moich mega odcisków. Kupujemy bilet na nocny do Mińska i chyba szybko zasypiamy po dniu wrażeń.
Koło 5.00 wysiadamy w Mińsku i od razu jedziemy do akademika, co by się trochę jeszcze zdrzemnąć. Nie trwa to jednak długo,  J. musi lecieć do pracy, tj. na staż. Zostawia mi klucze i obiecuje, że kiedyś wróci. Bo kilka miesięcy wcześniej obiecał, że pójdziemy do Kurapat i chce tę obietnicę spełnić, a przecież ja dziś jadę pociągiem nocnym do Grodna. Udaję się na sentymentalny spacerek po Mińsku, poszukuję też kilku starych numerów czasopisma Arche. Zachodzę do Galerii Ў, do Padziemki i do biura BNF… ale tam napotykam straszny widok, tj. gołe ściany, bo następnego dnia ma nastąpić eksmisja, o której tak było głośno. Dostaję jednak adres nowej siedziby. Ech, ale to już nie to miejsce, które dla mnie wiąże się z pierwszym pobytem na Białorusi :)  Kupuję trochę książek, ale jak na złość nie starcza mi na numer tematyczny „Lingwistyka lat 20’”. Pech to pech.

Wracam więc do akademika i robię jako takie zakupy. J. wraca, robimy studencki obiad pierwsza klasa (czyt. tosty z chałki z serem żółtym). Siedzimy, słuchamy muzyki etno i planujemy jego nie tak już odległy wyjazd stopem po Europie. Rozważamy trasę, przejścia graniczne i ew. przystanki. Jak się później okaże, plan się dość znacznie zmieni, zamiast Barcelony, Budapesztu i zahaczenia Serbii będzie Ukraina, Budapeszt, Polska i znów ukraiński Lwów. Wyjazd krótszy ale nie mniej owocny :-) Wieczorem zaczyna lać, ale mimo to ok. 21.00 decydujemy się jechać do Kurapat. No przecież obiecał, nic, że pociąg, zdążymy. Z bagażem, w ulewnym deszczu pędzimy na oddalony przystanek, musimy wyglądać zabawnie, a J. na dodatek złapał fazę na śpiewanie , w związku z czym podśpiewuje Troicę. Po długim oczekiwaniu jedziemy, w międzyczasie robi się już ciemno. Dojeżdżamy na krańcówkę i dalej pieszo galopujemy do lasu kurapackiego. Tam czeka na nas jeziorko, woda ze strumyka wylała i brodzimy w niej po łydki. W kompletnej ciemności (czyt. brak latarni) idziemy jeszcze kawałek w głąb lasu, modlimy się za dusze tysięcy niczemu nie winnych Białorusinów (w tym kwiatu inteligencji) rozstrzelanych tu przez Sowietów począwszy od lat 30’XX wieku. Miejsce naprawdę warte uwagi! Wsio, pajechali, czas nas goni. Autobus, tramwaj, metro i wciąż ulewa. Po drodze uczę J. śpiewać slawistyczny hymn, tj. piosenkę „Đurđevdan”. Nieźle mu idzie i po chwili już jedziemy i śpiewamy :-) Jeszcze tylko bilet na zwykły wagon (który okazał się być znów przerobionym płackartem, kolej dba o pasażerów) i wybiegamy na peron. Tu następuje dramatyczna scena rozstania z obietnicą, że J. zahaczy o Polskę podczas podróży autostopem.
W pociągu dużo ludzi, jednakże bez ceregieli wskakuję się na górną półkę, gotowa do snu. Rozmawiam jeszcze trochę ze współtowarzyszami i zasypiam. Nie powiem, że spało się źle, ale począwszy od Zelwy konduktorka budziła mnie na każdej (!) prawie stacji wykrzykując „Dziewuszka, eto Zelva, vam do Zelvy”, potem „Dziewuszka, eto Ros’, vstavajtie, vam do Rosi” itd. Co z tego, że już za pierwszym razem wytłumaczyłam jej, że jadę do stacji końcowej? :-)

22.07 - Próbując docenić ryską starówkę.

Po krótkiej nerwówce zwiazanej z lądowaniem wychodzę na płytę ryskiego lotniska. Pogoda prawie tak dobra, jak w Gruzji. W budynku jest tak cicho i pusto, że sprawia wrażenie opuszczonego, nawet gostek z kantoru zrobił sobie dłuższą przerwę. Odbieram bagaż, rozmawiam z tym gościem z Kazbegi a następnie, pomna wiadomości forumowych (pozdr dla Kaukaz.pl :D ), wychodzę przed lotnisko w poszukiwaniu autobusu. Sztuka ta okazuje się być niezbyt trudną, bo autobus jest tylko jeden. Przy kupowaniu biletu (ee, 0,70 łata to mega przegięcie cenowe, przy którym chowa się nawet łódzkie MPK) konsultuję się z kierowcą co do tego, jak trafić na dworzec kolejowy. I tu uwaga – na Łotwie naprawdę często będziecie słyszeć rosyjski, nie łotewski. Możecie spokojnie rozmawiać po rosyjsku. Ludzie nie mają uprzedzeń do tego języka, co zdarza się ponoć na Litwie i w Estonii. No i jest tu mnóstwo ludzi bez obywatelstwa, ale o tym później.

Przejeżdżamy rzekę, ładne nabrzeże portowe, wysiadam w centrum. O, jest coś jakby dworzec, fakt, napisane po łotewsku ale aż takim łosiem nie jestem, żeby nic nie zrozumieć :-) W gąszczu kas odnajduję te międzynarodowe, w których sprzedaje się bilety w kierunku Rosji i Białorusi. Uh, i oto on, bilet Ryga-Mińsk na dzisiejszy wieczór (odjazd o 19.00, w Mińsku trochę po 7.00), jedyne 14 łatów i to za obszczin wagon. Dobra, to mogę teraz iść trochę pozwiedzać, chociaż przez ten upał, niewyspanie i bagaż nie bardzo mi się chce łazić po ryskiej starówce. No, bagaż zostawiam w przechowalni (yyy 2 łaty ta przyjemność) i wychodzę w miasto.

Dworzec znajduje się w pobliżu starówki, więc jak zawsze śpiesznym krokiem kluczę po malowniczych uliczkach i wreszcie dochodzę do celu. Starówka jest mała i odnowiona, dość urokliwa. Bardzo widoczne są niemieckie wpływy. Sporo tu świątyń, gotyckich, strzelistych. Ten nieodczuty niestety przeze mnie urok Rygi przyciąga do miasta tysiące turystów, także z Polski. Przebijanie się przez liczne wycieczki spacerujące krokiem pogrzebowym po starówce to naprawdę żadna przyjemność, dlatego udaję się do pobliskiego parku. Ludzie wygrzewają się na ławkach i na trawce, sielanka. Tego dnia wielu młodych Łotyszy miało ze sobą namioty (albo pokrowce od nich), wydaje mi się, że szykowała się jakaś grubsza impreza, tj. festiwal.

Dzień mija mi na błądzeniu po Rydze, po czym wracam na niezbyt przytulny dworzec pozbawiony (sic!) poczekalni czy choćby ławek. Siadam więc przed dworcem na placu (prawdopodobniepopularne miejsce do siedzenia ) i popijam cydr z puszki ;) Bomba.

Nareszcie nadchodzi czas na mój pociąg, podjeżdża pół godziny wcześniej i wpuszcza nas na pokład. Zdziw miesiąca dot. białoruskich kolei (którymi sporo się przecież najeździłam w życiu) – gdzie się podziały obszczije (wspólne, zwykłe) wagony z ławeczkami? Nasz wagon to płackart (z półkami do spania i stolikami) tylko przenumerowany na zwykły. Niestety wydaje mi się, że jest zbyt wielu podróżnych, by móc spokojnie znaleźć miejsce do spania. Już po chwili jednak okazuje się, że wszyscy z naszej „strefy” w wagonie wysiadają przed granicą łotewsko-białoruską i tylko jeden staruszek dojeżdża do Połocka. Super. Rozmawiamy, wręcz dyskutujemy na różne tematy, głównie jednak o patriotyzmie i Rosjanach (i Polakach, bo mój sąsiad jest staruszkiem polskiego pochodzenia) na Łotwie. Przy kontroli biletów wychodzi na jaw, że z naszej siódemki 4 osoby nie posiadają żadnego obywatelstwa – łotewskiego po powstaniu niekomunistycznej Łotwy nie przyjęły, a rosyjskie mogliby mieć, ale nie mają. Te kilka godzin z nimi rozjaśniło mi trochę sytuację społeczno-polityczną Łotwy, przynajmniej w kwestiach narodowościowych.
Po Daugvapils zostaję ja i dwoje staruszków, Polak i ten drugi, co do Połocka jedzie. Panowie nalegają, żebym się jednak położyła, bo do granicy jeszcze  co najmniej dwie godziny i dalej jeszcze ile jechać, a przecież musze odpocząć. Wdrapuję się na górę i szybko zasypiam, budzi mnie pogranicznik. To chyba najszybsza kontrola na białoruskiej granicy, jaką w życiu przeżyłam, na dodatek pamiętam to jak przez mgłę, nie wiem, co mówiłam ,o co pytał itd. Bagażu oczywiście nie sprawdzali, więc od razu się kładę. W Połocku żegna się staruszek i zostaję sama. Do Mińska jeszcze jakieś 4-5 godzin, więc lulam. Pod koniec jazdy budzę się, a w pociągu tłum i do tego wszyscy śpią :)

środa, 7 września 2011

19-21.07 - Pożegnalna sielanka w Tbilisi

I znów jestem na dworcu Didube w Tbilisi, jeszcze tylko wymiana waluty, żeby zapłacić czekającemu przy samochodzie kierowcy i w drogę! Tym razem nie zawitam na ul.Agmeshenebeli (czyt. Sky Hostel), jadę metrem na zupełnie inną stację (Delisi) z przesiadką przy dworcu. W Wardzii było dość zimno, więc znów przemierzam miasto w długich spodniach, bluzce i na dodatek z kurtką pod pachą, przez co stanowię ciekawy okaz poglądowy dla kobiet w letnich przewiewnych sukienkach i facetów w szortach. Swoją drogą brakuje mi tu panów bez koszulek lub w podkoszulkach typu „siateczka”, tak modnych na Białorusi ubiegłego lata :)
Wychodzę na ul.Pszeweli i próbuję znaleźć odpowiedni wieżowiec i klatkę schodową. Węgier, u którego mam spać, dokładnie opisał mi trasę w smsie, nauczyłam się jej niemalże na pamięć wiedząc, że do rana telefon mi padnie, a musiałam odnaleźć się sama, bo on był akurat na wycieczce w Kazbegi (jednodniowej, o zgrozo!). Znalazłam numer, ale klatek jest od groma i ciut ciut. Wchodzę do jednej z nich, szukam mieszkania. Zaczepia mnie gość wymieniający okna, pyta, jak może pomóc. Objaśniam mu w czym sprawa, okazuje się, że nieświadomie wróciłam na Pszeweli 62. Jak tylko powiedziałam mu, że jestem z Polski, zaczął wymieniać (tj. wykrzykiwać) wszystkie znane mu nazwiska: Brylska! Polański! Tomaszewski! (a bo jeszcze wiedział, żem z Łodzi), Kaczyński! itd. Byłam już na dworze, kiedy z okna na 4 piętrze dobiegł jego okrzyk: LECH WAŁĘSA!!! Hm, czas na odświeżenie repertuaru, bo 90% młodych Polaków nie kojarzy pewnie żadnej roli pani Brylskiej :-)
Zaczepiam mężczyznę, co do którego podejrzewam, że mieszka tu i orientuje się w rozkładzie mieszkań po klatkach. (Standardowe pierwsze pytanie: Czy mówi Pan po rosyjsku? A co się będę produkować, jak ma mnie nie zrozumieć?). Prowadzi mnie do odpowiedniej klatki, pokazuje mieszkanie. No dobrze, jestem, ale nie ma klucza pod wycieraczką! Dzwonię więc do drzwi, i jeszcze proszę faceta, żeby został, jakby to było nie to mieszkanie a jego właściciele nie znali rosyjskiego… na szczęście pomoc nie jest potrzebna, bo drzwi otworzył sympatyczny Litwin, którego imienia nie pamiętam, bo było trudne.
Witaj tbiliska sielanko! Dlaczego sielanko? Ano dlatego, że ostatnie dwa i pół dnia w Gruzji spędzam w spalonej słońcem gruzińskiej stolicy na słodkim „nicnierobieniu”, może przesadzam, zwiedzałam trochę, odwiedziłam słynną Irinę z hostelu przy ul.Ninoszwili, zaczepiałam na ulicy ludzi wyglądających na Polaków (100% trafień!) i oddawałam się przyjemności nieplanowania, niemartwienia się o dach nad głową i miejsce na namiot. Błogi odpoczynek, spanie na prawie-łóżku i kąpiele w łazience z wyłącznie gorącą wodą. Bosko!
Pierwszego dnia już nigdzie nie wychodzę tylko integruję się z węgiersko-litewsko-belgijską załogą mieszkania wolontariuszy EVS. Otóż to, wolontariusz zawsze wolontariuszowi pomoże i za to lubimy EVS. Moi nowi znajomi mają mało pracy (!), więc dużo podróżują. Mają gdzie – Armenia, Iran, Azerbejdżan. Opowiadają mi o swoich planach i wspomnieniach, a ja po ponad dwóch tygodniach na Kaukazie też mam już co dorzucić do dyskusji!
Następnego dnia siedzimy do południa i nikt nawet nie rusza się do pracy (o co chodzi?). Tylko Herm z Belgii ulotnił się na jakiś czas do Swanetii zwalniając pokój dla kolejnych dwóch Węgrów, znajomych Akosa, którzy są na EVS w Baku i wpadli w gości. Wieczorem w tym węgierskim towarzystwie urządzamy imprezę pt. Polak Węgier dwa bratanki :-) Tak, oczywiście nie przepuścili okazji, żeby mi uświadomić węgierskość mojego imienia…
Wczesnym popołudniem spotykam się z Shalvą poznanym przez CouchSurfing. Spotkanie przedłużyło się do późnego wieczora. Po drodze na Plac Wolności wpadłam na Polaków z Jawora (ekspedycja na Kazbek) opętanych pragnieniem kupienia małej butli z gazem, której jednak nie mogli nigdzie znaleźć. Służę im pomocą co do transportu w Tbilisi oraz noclegów, czuję się taka mądra, nie ma co :-) Jedziemy z Shalvą do parku Mtacminda (tego, który sobie odpuściłam będąc w twierdzy Narikala). Siedzimy, łazimy, oglądamy genialną panoramę miasta (szkoda, że nie można już wejść na wieżę telewizyjną!), rozmawiamy, Shalva leczy mój zbolały żołądek wodą Borżomi (o nie, tego świństwa to mi akurat nie trzeba, ale i tak potulnie wypijam). Rozmawiamy dużo o Portugalii, skąd nowy znajomy dopiero wrócił a był tam jako kto? Jako wolontariusz EVS, ma się rozumieć! :-) Portugalki, Portugalczycy, Gruzini i Gruzinki tralala, a jeszcze okazuje się, że Shalva jest archeologiem ( i politologiem), więc dysputujemy także o historii. Schodzimy pieszo, zahaczając o znaną cerkiew i cmentarz- panteon poetów, pisarzy i ważnych osobistości (дочка Грибоедова!). Przez stare Tbilisi docieramy do Rustaweli i podziemnej restauracji serwującej wyśmienite khachapuri (na początku al.Rustaweli, idąc od pomnika temuż, po przeciwnej stronie. Pychota!). Zmywamy się po 21.00 (to już minęło 7 godzin???), na odchodne słyszę, że jestem najbardziej uśmiechniętą dziewczyną jaką spotkał w życiu (oj panowie Gruzini, powtarzacie się), fakt, mam tego dnia lekką głupawkę i chichoczę przez całe nasze spotkanie, w metrze zaś mam objawy ADHD :-). Cóż, niech będzie, miło czasem posłuchać komplementów. Wracam na Delisi a tam już czeka na mnie węgierska kompania, węgierska zupa i atak języka węgierskiego (no przecież nie mam nic przeciwko siedzeniu jak na tureckim kazaniu. Use your English, please!).
Ostatni dzień w Tbilisi. Trochę smutno, ale z drugiej strony jutro będę już w Rydze a za dwa dni – w Mińsku. Perspektywa jest zadowalająca, więc nie ma co się krzywić. Rano jadę do hostelu Iriny odebrać przysłane na jej adres białoruskie ubezpieczenie. Akurat wyjeżdża do Kazbegi spora grupa Polaków w różnym wieku. Irina udziela im cennych rad po rosyjsku, oni zaś odpowiadają po polsku. Ech, Słowianie… tylko jedna pani po chwili odwraca się do męża i pyta „No i co, rozumiesz, o czym ona mówi?”. Ucinam sobie pogawędkę z Iriną po czym wracam do domu, muszę jeszcze zrobić zakupy i  zawalczyć z pakowaniem swoich klamotów. Planuję pojechać na lotnisko wieczorem (marszrutka 37 z Rustaweli, rzadko) i poczekać na swój wylot o poranku. Jak się okazało nie musiałam zostawiać klucza pod wycieraczką, bo zdążyli wrócić Litwini (mój komitet powitalno-pożegnalny). Po raz ostatni jadę najgłębszym metrem na świecie… Na przystanku miła slawistyczna niespodzianka – naklejka reklamowa dot. jakiegoś preparatu na odchudzanie. Po gruzińsku i po CHORWACKU!. Szok tygodnia :-) Marszrutka podjeżdża nabita po brzegi, także za sprawą Hindusów i ich licznych bagaży. Dzielnie walczę o miejsce stojące i oto jadę wygięta w paragraf. Nie trzeba pisać, że lotnisko jest daleko i jedzie się długo, w ścisku, krętymi uliczkami. Dopiero pod koniec robi się luźniej i można pozwolić sobie na luksus skorzystania z siedzenia.
Dojeżdżam, jest trochę po 20.00… co tu robić? Wielki minus dla tbiliskiego lotniska za brak jakiegoś sklepu w hali głównej (nie liczę dwóch kawiarni). Przez następne 10 godzin walczę ze snem z pomocą 3 piosenek w telefonie i gruzińskich papierosów marki Bond. Na dodatek o mały włos zostałabym porwana do Batumi przez młodych Azerów, którzy dopiero co przylecieli z Baku. Kosmos :-) Ok. 5.00 chyba się poddałam i zasnęłam na pół godziny, zaraz po przebudzeniu zobaczyłam znajomych Polaków, też lecących do Rygi.
Nareszcie wylatujemy! Niestety nie da się spać, przemilczę zachowanie jakiejś pośledniej  brytyjskiej drużyny futbolowej. Poranny przelot nad Kaukazem zaliczam do najcudowniejszych widoków w życiu! Dolatujemy nad Rygę i przez chwilę mam wrażenie, że pilot stracił panowanie nad sterem i zaraz spadniemy – samolot wykręcał bardzo nisko nad taflą Bałtyku tak, że było widać marszczenia na wodzie i kąpiących się plażowiczów. A już po chwili lądowaliśmy na Riga International Airport. Witaj Unio Europejska :-)

18 -19.07 - (Monastyczne) cierpienia w Wardzii.

Jeszcze raz powtórzę - nie należy wierzyć forumowym rozkładom jazdy, a w Borżomi nawet temu, który dostajecie w informacji turystycznej. Dlaczego? Bo marszrutki do Achałcyche jeżdżą co godzinę minimum z dworca autobusowego „pod mostem” a nie, jak twierdzi rozkład, jedna rano i jedna wieczorem. Wydaje mi się, że można też dostać się do Wardzii załapując się na kursujący raz dziennie autobus z Tbilisi tamże, ale to już wyższa szkoła jazdy, bo on tylko przejeżdża przez dworzec nie zatrzymując się.
Droga z Borżomi do Achałcyche wiedzie wśród wzgórz, krajobraz za oknem zdaje się być jednak jakiś szarawy, przytłumiony – to pewnie wrażenie po 2 dniach spędzonych w soczyście zielonym Borżomi.  Niestety zostało mi miejsce na tylnym siedzeniu, toteż przez ponad godzinę trzęsłam się i podskakiwałam na przemian. Kompletnie zmarnowana wysiadam na dworcu w Achałcyche i rozpoczynam poszukiwania czegoś, co byłoby marszrutką do Wardzii. To już nie jest takie proste, bo są podobno tylko 2 (a fora podają więcej!? dziwne). W palącym słońcu krążę miedzy maszynami, odczytuję nazwy z gruzińskojęzycznych tabliczek i odczuwam narastające rozczarowanie. Mam poczucie, że utknę tu do wieczora (jest przed 12.00). Po raz pierwszy zdarza mi się, że zagadnięta grupa kierowców nie chce/nie umie mi odpowiedzieć, na domiar złego mam wrażenie, że śmieją się z mojego nieciekawego położenia. Granda! Wreszcie zagaduje mnie inny kierowca, prowadzi do – o zgrozo dworców!!! – poczekalni, pokazuje kasę i stwierdza, że o 12.20 będzie marszrutka do Wardzii. Szczerze mu dziękuję i nabywam bilet (5 lari, wcześniej jeszcze Borżomi-Achałcyche to koszt 4 lari). Dworzec w Achałcyche to niewielkich rozmiarów plac położony przed budynkiem, gdzie, jak to w Gruzji, dostępne jest mydło i powidło. Nigdy bym nie przypuszczała, że tam w środku można kupić bilet. Poczekalnia jest mega obskurna, zasypana łuskami słonecznika i innymi śmieciami, siedzenia wątpliwej czystości. Naprzeciwko mnie, pośrodku sali, siedzi gość, który święcie wierzy, iż jest aktorem Alanem Deloinem. Gdybyście mogli widzieć, jak się zachowuje. Szarmancko zapala papierosa, cos do kogoś mówi i całym swoim jestestwem jest Deloinem. Dom wariatów. Postsowiecki miły akcent? Nad wejściem (a może wyjściem) wisi tabliczka głosząca, że город Ахалцихе – город братства и дружбы. Aha! Jeszcze jedno – wychodzę z „poczekalni” i ktoś mnie woła. Po imieniu! Odwracam głowę, a to ten facecik, który mnie podprowadził do marszrutki do Gori kilka dobrych dni temu w Tbilisi. Co on robi na takim, za przeproszeniem, zadupiu, i do tego jeszcze mnie pamięta? :)
Jadę do granic wypchaną marszrutką, mam mdłości ale trzymam się dzielnie, jak tylko mogę. W Chertwisi dosiada się dwójka Polaków. Do Wardzii jedziemy tylko my i mniszki, które kierowca usłużnie odwozi na górę do ich klasztoru, a dopiero potem nas do skalnego kompleksu. Mam okazję rozmawiać z nim po drodze (siedzę za jego plecami), pokazuje mi mijane mniej znane atrakcje regionu, wypytuje o życie osobiste i  dalsze plany (standard) no i znajduje miejsce na namiot. W Wardzii zatrzymujemy się przy skrzyżowaniu, woła młodego chłopaka, który mieszka tam w przytulnym baraku przy samej rzece (chce otworzyć knajpę), poznajemy się i on, Giorgi, bierze na przechowanie mój bagaż, żebym nie musiała go nieść na górę.

Już oswobodzona od plecaka wchodzę na teren skalnego klasztoru w Wardzii. Myślę, że łażenie po tych wszystkich zakamarkach sprawiłoby mi wielką, niesłychaną przyjemność, gdybym nie była w fatalnym stanie zdrowotnym… poprzedniego dnia (czyt. nocy) jadłam w Borżomi cudowne chinkali popite lemoniadą Kazbegi, a potem do godzin późnonocnych pływałam po ciemku w borżomskim basenie (nie pytajcie, jak to się stało :D) i spałam tam na leżaku w cholernym przeciągu, który nie wiedzieć skąd sam się uruchomił (a sauna jak na złość nie chciała zadziałać!). Obudziłam się już chora i przez kolejne 3 dni było mi niedobrze. Idę więc pod górę z przystankami co 100 metrów, obciach jakich mało :-) Ledwo się doczłapuję, mam wrażenie, że zaraz padnę. Sama Wardzia jest super! Pomysłowość Gruzinów co do mieszkania w wykutych skałach zadziwia. Terytorium tego klasztoru jest bardzo rozległe, pomieszczenia znajdują się na kilku poziomach, jest też oczywiście cerkiew. Kierowca pokazywał mi po drodze schodki wykute w skałach, takie maluczkie i bardzo wysokie – tamtędy Gruzini chodzili po wodę w trakcie najazdów perskich. Ale jak oni mogli się tamtędy wdrapać i to jeszcze niosąc wodę??? Szacun.

Zaczyna padać. Po raz pierwszy w życiu doświadczam takiego irracjonalnego deszczu – upał 40 stopni nie maleje, a wielkie krople deszczu są bardzo chłodne, co jeszcze potęguje dość nieprzyjemne uczucie… chowam się w kapliczce, siadam na jedynej ławeczce i hm… chyba przysnęłam na kilkanaście minut. Schodzę, a tu zaczyna naprawdę lać. Przy kasie do kompleksu chowam się więc pod drzewem, które jednak nie daje zbytniego schronienia. Zabierają mnie do siebie pracownicy tej instytucji. Usłyszawszy o moich problemach od razu proponują leki, wodę, twierdząc jednak, że najlepiej zrobi mi kieliszek wódki. Nieee, nie tym razem, dajcie mi wody, bardzo proszę! I tak stoimy czekając, aż ustanie, faceci grają w nerdy (bardzo dziwna gra, której niestety nie rozumiem). Deszcz zelżał, dziękuję za pomoc i idę (czyt. wlokę się w bólach) stamtąd.
Mój młody gospodarz postanawia leczyć  mój zbolały żołądek  (i serduszko chyba również), proponuje też, żebym spała u niego a nie na mokrej ziemi pod deszczem. Niestety ma tylko jedno łóżko, więc odmawiam (Ha! Niecne zamiary Gruzinów wyczuwam na odległość, trochę już tu jestem!). Mimo to robi mi herbatę… takiego ulepku jeszcze nie piłam. Giorgi orientuje się, że coś nie gra z tą herbatą, więc przygotowuje mi nową, proszę bez cukru, bo taką piję, ale nowa jest tylko trochę mniej słodka. Ok., nie ma co wybrzydzać, kiedy twój żołądek potrzebuje czegoś ciepłego. Giorgi pomaga mi jeszcze rozbić namiot i próbuje namówić na kąpiel w słynnych gorących źródłach Wardzii tudzież spacer do górnego klasztoru (tam,  gdzieśmy odwozili mniszki). W odpowiedzi słyszy, że chyba jest nienormalny, ja ledwo doszłam tutaj na nogach i marzę tylko o tym, żeby się położyć i przespać, a tobie się na spacery i amory zebrało, człowieeeeku! Jeszcze trochę próbuje, ale ostatecznie ok. 19.00 zostawia mnie w spokoju i mogę spróbować zasnąć pod muzykę deszczu i szum Mtkwari. Sen mam jednak bardzo wątpliwy, telefon zaraz mi się wyładuje a akurat dostaję masy smsów, od mamy, Andreja i Akosza – Węgra, u którego będę mieszkać w Tbilisi. Przechodzę chyba kryzys chorobowy, bo zaczynam mieć zwidy i omamy, kosmos po prostu. Namiot, deszcz, pustkowie a ja tu umieram, piękny koniec żywota, myślę sobie wtedy. Po 21.00 wpada znów niezłomny Giorgi z herbatą, którą z chęcią wypijam a następnie odsyłam go kulturalnie do czorta. Mogłam sobie na to pozwolić, bo on znał angielski i rosyjski tylko szczątkowo (rozmawialiśmy takim właśnie miksem językowym).

Rano budzę się zbolała i wciąż chora, nie wiem która godzina, ale wiem, że marszrutka do Tbilisi odjeżdża o 10.00. Zbieram się więc i idę na przystanek. Siedzę w towarzystwie psów i kotów, słońce pięknie oświetla wzgórza Wardzii. Oho! Giorgi pędzi! Bez herbaty niestety, no jak mogłeś… rozmawiamy chwilę, dowiaduję się przy tym, która godzina. Potem zjawiają się poznani wczoraj Polacy (coś mi świta, że z Wrocławia), chcą jechać do Achałcyche przez Chertwisi. Ok. 9.00 podjeżdża marszrutka do Tbilisi, dogaduje się  z gościem co do opłaty (skończyły mi się lari a nie ma tu gdzie wymienić). Muszę chyba wyglądać na chorą, bo od razu pyta, co mi jest i jak może mi pomóc. Kierowca proponuje, żebym weszła do marszrutki i przespała się.  O 10.00 ruszamy, wpadamy jeszcze tylko po jakieś klamoty do górnego klasztoru. Droga jest długa i szalona, długa i szalona itd. Mieliśmy nawet lekką stłuczkę, bo nasz kierowca chciał udowodnić jadącemu z przeciwka, że tamten jest durniem… eh, kierowcy, kierowcy.  Na zakończenie należy jeszcze dodać, że przyjemność bezpośredniego dojazdu z Wardzii do stolicy kosztuje 16 lari. Jedzie się przez Achałcyche, Borżomi (!), Chaszuri(!!!), Gori i Mchcetę (z widoczkiem na Dżwari), ale z pominięciem dworców.

16-18.07 - Jedziemy do wód. Borżomska wróżka :-)

Na dworcu w Borżomi spotykam niezwyczajny rozkład jazdy. Nie wiem dokładnie, o co chodzi, ale jest bardzo stary i stwierdza, że z Borżomi można dojechać do Moskwy, Leningradu, Mińska, a nawet Warszawy!  W małym parku przydworcowym tłoczno, dzieciaki biegają, grają w piłkę a cała reszta zalega na ławkach, jak to Gruzini. Za parkiem, koło mostu przez rzekę zaopatruję się w – o nieba! –czekoladę Alpen Gold z orzechami laskowymi. Co za smak, co za przyjemność i miła odmiana dla strudzonego podróżnika! :) niestety wysoka temperatura zmusza mnie do zjedzenia jej całej, nie chcę mieć czekoladowej mazi w torbie ;-) Za mostem, po prawej stronie w maleńkim przeszklonym pawilonie jest informacja turystyczna. Z prawdziwego zdarzenia!  Sympatyczny Artur objaśnia mi (po angielsku) wszystko to, co chciałam wiedzieć a także to, o co wcale nie pytam. Dostaję mapę z zaznaczoną drogą do borżomskiego parku i do miejsca, gdzie można rozbić namiot. Artur zapewnia, że tam zawsze są ludzie z namiotami, więc nie będę sama. Doprawdy?? Rzeczywistość wyglądała inaczej.
Zmierzam więc do parku. Samo Borżomi (w przyparkowej części) wydaje się być trochę ponure i szare, chociaż gwarne, bo dużo tu kuracjuszy.  Na ostatniej prostej czuję się jak na Krupówkach – knajpki, stragany, wata cukrowa, popcorn, sprzedawcy pustych butelek po wodzie mineralnej (na pęczki). Nie dziwi mnie kolejny remont – remont bramy parku i placu przed nim. Jutro ma przyjechać Saakaszwili, więc trzeba założyć nową kostkę, oczyścić domy, odnowić bramę, a między kostkami brukowymi umieścić kolorowe światełka (w dzień nic nie dają, ale w nocy jak najbardziej, konkurują z podświetlanym jeleniem!). Płacę 50 tetri za bilet i jestem już na terenie parku, siadam sobie zaraz na początku, koło poidełka i zasłużenie odpoczywam.
Po dłuższej chwili podchodzi młody facet, pyta, czy nie będzie mi przeszkadzało, jak się dosiądzie. A siadaj sobie gdzie chcesz. I tak siedzimy w milczeniu, ja, mój plecak i on, Andrej. Cóż, chyba nie jest zainteresowany rozwojem znajomości, skoro milczy, nawet lepiej. Podziwiam urodę parku (a z tyłu wali młot pneumatyczny). Park mineralny w Borżomi składa się zasadniczo z jednej szerokiej i długiej na kilka kilometrów alejki. Po bokach skały i las plus wszechobecne ławki (jakże Gruzja bez ławeczek?). W pierwszej części wzdłuż alejki są atrakcje jak z lunaparku. Spotkany w pociągu z Batumi Szwed uprzedził mnie, żebym nie myślała, że na tych atrakcjach park się kończy. On się tam dopiero zaczyna. Dalej jest bardziej dziko, tajemniczo. Przez cudowny chwiejny most (jak z amerykańskich westernów) dochodzi się do polany, gdzie znajduje się osławiony basen z ciepłą wodą mineralną. Tu też można rozbić namiot.

Ale od początku. Andrej w końcu się odezwał. Rozmawiamy o tym i tamtym, jak zwykle. Okazuje się, że jest z pochodzenia Ukraińcem, pracuje jako montażysta w miejscowej telewizji, a w parku dorabia sobie w ciepłe miesiące przy obsłudze kolejki (tj.rollercoastera). Oczywiście jest niezmiernie zdziwiony, że jestem tu sama i w ogóle, że do Gruzji przyjechałam? Przypadliśmy sobie do gustu i przez te dni w Borżomi spędzaliśmy razem sporo czasu. Nie wiedzieć czemu nie udaje mi się jednak wykrzesać z Andreja odrobiny miłości do Ukrainy, zgruzinizował się chłopina totalnie.
Ruszam w górę parku, robiąc co jakiś czas przystanki na ławeczkach w cieniu. Nie zauważam jednak jelenia na skale, jak to możliwe!? Pewnie dlatego, że w dzień się nie świeci, zobaczę go dopiero w noc przed wyjazdem, gdy będę wracać z Andrejem do prawie pustego parku. Taaaki wielki jeleń i jeszcze się świeci, odjazd! :-) W parku chyba godziny szczytu, bo nawet trudno znaleźć wolną ławkę. Wszyscy się gapią jak na dziwo natury. No tak, bo wyście tu do kurortu przyjechali a ja popędzam z plecakiem nie wiedzieć gdzie. Przechodzę koło kolejki i wyskakuje Andrej, więc siadamy. Umawiamy się, że wpadnie do mnie po pracy. Z początku myślę, że głupio zrobiłam, ale późnym wieczorem będę się modlić, żeby szybciej przyszedł (patrz. ja sama w namiocie w lesie z wariatami). Idę więc dalej, tym razem przez wspomnianą dzikszą część parku. Podoba mi się bardziej niż wcześniejszy odcinek. Dlaczego jednak nie pomyślałam, żeby rozbić się na początku dzikiej części parku, a nie 2 kilometry dalej, na jej końcu? Ta, bo pan w informacji turystycznej był taki przekonywający… Po drodze spotykam grupę bardzo młodych i przewesołych Gruzinów, mijam ich a potem oni chyba chcą mnie do siebie zaprosić, jakaś dziewczyna za mną biegnie, ale zrezygnowana zauważa, że nie mówię po gruzińsku. Przejście z plecakiem przez rzeczony chwiejący się mostek początkowo wydaje się być akcją naznaczoną dużą dozą adrenaliny, w rzeczywistości nie było tak źle, ale mogli o tym uprzedzić :-) I oto on, basen z wodą mineralną. Co za ironiczne użycie słowa „basen”! Przedpotopowa obetonowana dziura w ziemi, z rury powinna lać się woda. Leje się, ale jak krew z nosa, a wody jest ze 20 cm zamiast obiecanych 2 metrów. Ano, skoro trafiam wszędzie na remonty to i na dzień sanitarny mogę (sandzień tak zwany). Dobrze, że chociaż w nocy wody było już pod dostatkiem!

Ludu nie było zbyt wiele, mało komu chciało się leźć taki kawał. Nad przereklamowanym basenikiem spędzam wieczór i noc. Noc była trudna… przypałętał się jeden gostek – ponoć aktor teatru w Gori, hehe, niezły bajer. Cały czas uprzejmie starałam się go spławić spod mojego namiotu, przy okazji opaliłam go z kilku fajek. A że był to prawdziwy Gruzin (nie żaden Osetyniec czy Ukrainiec) to nie chciał długo odpuścić, mimo że byłam bardzo zdeterminowana i stanowcza. W końcu poddał się, a na odchodnym rzucił jeszcze jedną groźbę, która w tej sytuacji zabrzmiała groźnie. Miejsce na samotny nocleg było nienajciekawsze, ale już, stało się, nie będę teraz po ciemku wracać do miasta. Na szczęście przeżyłam i wieczór i noc i następny dzień.
Drugi dzień w Borżomi spędzam na kurortowym szwendaniu się. Pod wieczór wpadam do Andreja do pracy i tak siedzę z nim kilka godzin przy kolejce, a on i jego koledzy próbują mnie namówić na przejażdżkę. Niedoczekanie, nie wsiądę do tej rozklekotanej machiny! Andrej uczy mnie gruzińskiego, tj. każe mi czytać na głos gazetę (ach te szlaczki!), a konkretnie przepisy kulinarne. Jako pojętna uczennica dość szybko ogarniam o co biega. Do tej pory pamiętam niektóre słowa – pilpili, mariuli, batlidżani itd :-) Wpada też szef, z którym ucinam sobie bardzo sympatyczną pogawędkę. Ostatecznie pod koniec dnia, tj. koło 22.00 zgadzam się wsiąść na rollercoaster. Nawet dwa razy. O Chryste Panie, co to było! Gorąco polecam :-) !!!!
A dzień kończy się wizytą w wyśmienitej borżomskiej knajpie (przy Mtkwari), gdzie próbuję gruzińskich chinkali, przed czym zostaję poinstruowana co do techniki ich jedzenia. Wtóruje smętna acz piękna gruzińska muzyka, brzmiąca co najmniej jak francuskie stare romanse. A potem już tylko nocna wyprawa na basen i mroźny nocleg tamże. Ochrona przymknęła oko na ten proceder za butelkę piwa, no ładnie, ładnie. Warto jeszcze wspomnieć, że rano musieliśmy się ogrzać rozpalając spore ognisko koło rollercoastera :-) Potrzeba jest matką wynalazków.

środa, 17 sierpnia 2011

15.07 - Główna atrakcja wioski Khavreli

Około szóstej rano pakuję manatki, żegnam się z najcudowniejszym miejscem w Gruzji i schodzę do wioski. Całą drogę nie spotykam nikogo, trochę się cykam niedźwiedzi i wilków, ale jakoś daję radę. W wiosce dość szybko zauważam marszrutkę i tuż po ósmej rano ruszam do Tbilisi, po raz drugi przemierzając Gruzińską Drogę Wojenną.

Zaraz po przyjeździe na dworzec Didube pytam przechodzącego kierowcę o autobusy do Gori, bo ich nie widzę na placu. Ten zaczepia młodego faceta i prosi, żeby mnie zaprowadził. Idę z nim długo wzdłuż rzędów marszrutek, w oddali widzę coś co przypomina nawet budynek dworcowy (a jednak!). Nieopodal gęsto od autobusów z tabliczkami GORI, mój przewodnik pakuje mnie do tej, która odjeżdża pierwsza i jadę. Za jedyne 4 lari miałam istną gehennę: primo, mimo panującego w stolicy upału byłam jeszcze ubrana „po kazbecku”, tj. długie spodnie, sweter, dzięki Bogu kurtkę z polarem zdążyłam zdjąć, secundo – siedziałam na ostatnim dostawianym stołku i co chwila musiałam wysiadać z plecakiem, żeby wypuszczać wysiadających…
Przyjeżdżamy do  Gori, przez szybę widzę muzeum Ojca Narodów, tj. baciuszki Stalina , nawet jego przesławny pancerny wagon (ten, którym pojechał na konferencję jałtańską). I starczy mi już, decyduję się nie nawiedzać tego przybytku. Ze względów ideologicznych czy też nie, po prostu nie i już.  Marszrutka wjeżdża na „dworzec”. O Paaaanie, takiego chaosu jeszcze w Gruzji nie widziałam. Początkowo błądzę między pojazdami, próbując odczytać gdzieś upragnione „Upliscyche”, ale co tam, nie ma. Idę więc do budynku, który kiedyś pewnie i był dworcem, ale teraz znacznie łatwiej kupić tu chleb, proszek do prania i papierosy z przemytu z Osetii niż bilet. O dziwo, są kasy! Przebijam się więc przez tłum i odczytuję gruzińskojęzyczny „rozkład”. Victoria! Jest Upliscyche. Zadowolona z siebie podchodzę do okienka i proszę o bilet na najbliższą marszrutkę tamże, ale w odpowiedzi słyszę, że mam iść za jakimś bliżej nieokreślonym gościem i on mi pokaże. Po 5 minutach macha do mnie ów facet, w milczeniu prowadzi w samo centrum chaosu i poważnym tonem nakazuje stać tu i czekać, bo za 10 minut przyjedzie COŚ do Upliscyche. Nie myślcie, że przyjechało :) zapytałam więc okolicznych przesympatycznych kierowców o ten autobus. Zaprowadzili mnie w inne miejsce, do innej marszrutki, która miała przez Upliscyche przejeżdżać, dogadali się z kierowcą, gdzie ma mnie wysadzić.

Wysiadam w wiosce Khavreli, kierowca pokazuje mi, że mam przejść przez most i stamtąd już prosta droga do skalnego miasta. Niespodzianka, w drzwiach marszrutki wpadam na Ankę i Grześka, moich znajomych z Armenii!!! Przez chwilę rozmawiamy podekscytowani wprawiając w osłupienie resztę pasażerów. Idę w stronę mostu przez Mtkwari, wypatrując jednocześnie miejsca na nocleg. Obawiam się, że z namiotowaniem będzie kaszana… decyduję się jednak zapytać mieszkańców domu przy rzece o pozwolenie na rozbicie się na podwórku. Chatki ubogie, bardzo stare, powiedziałoby się, że bida aż piszczy. Wchodzę do jednej z nich i „dogaduję się” z młodą kobietą, że będę spać koło domu, a teraz zostawię u niej plecak i pójdę do Upliscyche. Wszystko to odbywa się na migi, bo kobieta nie zna rosyjskiego, nie jestem pewna, czy mnie do końca zrozumiała, no ale nie pogoniła mnie miotłą, więc chyba jest ok., nie?
Po drodze do Upliscyche krajobraz jakby wyjęty z Arizony – wzdłuż drogi wysokie skały, wokół pustkowie. Tylko dlaczego tak gorąco, nie mogłoby już przestać? Codziennie dostaję smsy z Polski, piszą, że deszcze i wichury a tu istna patelnia.
Kompleks skalny w Upliscyche jest dobrze wyposażony, przy wejściu kasy, kawiarnia, toalety a nawet, proszę-proszę, mini centrum konferencyjne (po kiego przyjeżdżać na takie pustkowie dla małej salki?). Bilet studencki kosztuje 1 lari. Spotkałam się wcześniej z ostrzeżeniem, że na skałach mocno wieje – to prawda, trzymajcie czapki:-) Trasy są mniej-więcej wytyczone, ale tak naprawdę można pójść gdzie się chce, w miarę możliwości fizycznych. Wszystko jest dość płaskie, więc nie powinno być większych problemów.

 Centralnym punktem skalnego miasta jest maleńka cerkiew, w której wreszcie zrozumiałam, po co mi była nauka języka staro-cerkiewno-słowiańskiego. Ano po to, co by sobie skróty na ikonach podczytywać i poczuć się taką wyedukowaną! :) Szwendam się po skałach, zabijam czas, bo jeszcze dość wcześnie, a ja przecież mam tu spać.
Trochę zmęczona wracam do Khevreli, zabieram plecak od tej samej babki i rozkładam sobie kocyk (czyt. ręcznik) na skarpie przy rzece Mtkwari. W rzece i przy niej mnóstwo ludzi, przeważnie młodych chłopaków i facetów, kąpią się i szaleją, jak to faceci w tym wieku. Moje zjawienie się po drugiej stronie wywołało lekkie zamieszanie, wspomniani młodzi mężczyźni sto razy przepływali rzekę, żeby wyjść z niej w okolicy mojego siedziska, niektórzy odważyli się odezwać po angielsku (bo kto by tu znał rosyjski, nie?) a co bardziej nieśmiali wysyłali swoich młodszych braciszków. Komeeeedia :-) Starałam się nie zwracać uwagi na tak głupie końskie zaloty, opalałam się do wieczora czytając wiersze Baczyńskiego.
Pod wieczór rozstawiłam namiot i poszłam się wykąpać w Mtkwari. To nie była najlepsza decyzja podczas tego wyjazdu… dno muliste, kamieniste, woda jak to w Mtkwari. Bardzo szybko więc zrezygnowałam z tej wątpliwej przyjemności i wróciłam do namiotu. Zaczęli schodzić się miejscowi, najpierw młodzież, potem starsi, łącznie z kobietą, z która „dogadywałam” nocleg oraz jej ojcem (który mówił po rosyjsku). Miałam okazję pobawić się z malutkimi dzieciaczkami. I tak przez dłuższy czas rozmawialiśmy to na migi to po rosyjsku, podarowano mi bliżej nieokreślone owoce, śliwki jakieś chyba, starsza pani zaproponowała, żebym się rozbiła w jej ogrodzie (miałam ochotę się przenieść, no ale już tam).  Bardzo sympatyczni ludzie. Tylko w nocy trochę mi przeszkadzały jakieś łebki, ale i ci szybko sobie poszli myśląc, że śpię.
Wcześnie rano ulatniam się znad rzeki, porozmawiam jeszcze z gospodarzem. Wczoraj powiedział mi, że nie muszę wracać do Gori, żeby jechać do Borżomi, bo w Upliscyche jest platforma kolejowa, gdzie o 8.29 zatrzymuje się przelotny pociąg z Tbilisi do Borżomi. Idę wiec przez wieś i idę, i idę, a wspomnianej platformy nie widać, znaku żadnego. Towarzyszą mi tylko rzesze krów i pastuchów. Straciłam już nadzieję na znalezienie tej stacyjki (tory z daleka widzę, ale musi być platforma) i zastanawiam się nad łapaniem marszrutki albo stopa. Zagaduję jednak faceta około pięćdziesiątki, zbierającego jakieś zielsko przy drodze. On, Tamas, okazuje się być Rosjaninem gruzińskiego pochodzenia, ukrywającym się tu w Ojczyźnie przed całym tym złem, które się dzieje w Moskwie. Jest ponoć byłym sowieckim miliarderem, jelcynowskim pomieszczykiem, absolwentem ekonomii i historii sztuki, obecnie zaś zajmuje się leczeniem ludzi w miejscowej cerkwi. Kto by pomyślał. Tamas prowadzi mnie przez działki do torów i pokazuje platformę gdzieś daleko na horyzoncie. No nic, trzeba iść. Kroczę po torach z przeklętym plecakiem, żar nieznośny a platforma ciągle jakoś daleko i daleko. Doszedłszy czekałam już tylko kilka minut na pociąg. Pociąg wypełniony po brzegi i wleczący się niesamowicie.
Z Upliscyche pod Gori do Borżomi jedzie ponad 3 godziny! Fakt, kosztuje tylko 1 lari :-) no ale są jakieś granice… Na początku stoję przy wyjściu, ale potem wyhaczają mnie sympatyczny dziadek z babcią i oferują miejsce koło siebie. Opowiadają o Borżomi, o tym jak byli w Polsce i Czechosłowacji. I znów rozmowy na temat życia w Polsce i Gruzji. Na dworcu dostaję jeszcze numer Tamaza (dziadka) z nakazem dzwonić i o każdej porze dnia i nocy w wypadku jakichkolwiek problemów. Jestem w Borżomi! (czego nie planowałam, jakoś tak wyszło) Zaczyna się dwudniowy relaks w mineralnym kurorcie, ale to już inna historia…

wtorek, 16 sierpnia 2011

13-15.07 - Komsomołka jedzie w góry

Odespawszy urodzinowy wieczór i domowy koniak zbieram się na dworzec Didube w nadziei na dość szybkie znalezienie (czyt. zostanie znalezioną) marszrutki do Kazbegi, do wsi/miejscowości, z której wszyscy wychodzą na Gergeti. Tu też zaczynają się podejścia na Kazbek. Dojeżdżam metrem – tylko najpierw wsiadłam w złą stronę, bo po raz pierwszy wyruszałam ze stacji Mardżaniszwili i trochę się zakręciłam :-)  
W sezonie letnim nie ma co wierzyć podawanym w Internecie godzinom odjazdów marszrutek maści wszelakiej. Na forum kaukaskim i na rosyjskiej stronie All-transport podają tylko dwie dziennie z Tbilisi do Kazbegi, a tak naprawdę jest ich o wiele więcej. Moja znalazła mnie dość szybko i po dłuższym czekaniu wyruszyła ku północnej granicy Gruzji. Przy maszynie stoi młody chłopak, turysta zapewnie, rozmawia po angielsku z młodą Gruzinką, która prawdopodobnie pomogła mu znaleźć odpowiedni autobus. Gubi mi się kolega (nie żebyśmy się wtedy zapoznali) gdzieś w Kazbegi, ale – o ironio!!! – spotykamy się ponownie na lotnisku w Tbilisi, lecimy tym samym lotem do Rygi i na dodatek  siedzimy w tym samym rzędzie (miedzy nami śpi starszy gostek z paszportem RF). Świat jest mały, tyle mogę powiedzieć. I tak kolega odezwał się do mnie dopiero na łotewskim lotnisku, ale Łotyszem to on na pewno nie był.
Marszrutka do Kazbegi rusza z wolna, kieruje się na osławioną Gruzińską Drogę Wojenną, malowniczą do niemożliwości i wijącą się, za przeproszeniem, do wyrzygu. Jedziemy przez Mcchetę, mijamy Dżwari…  Godne uwagi krajobrazy zaczynają się gdzieś za Ananuri i żinwalskim zbiornikiem.  Wjeżdżamy w rejon serpentyn, wznoszenia i opadania, jedziemy na wysokościach, nad przepaściami (ale co tam, szalona marszrutka jest szaloną marszrutką). Nasz kierowca Wasyl dorabia sobie chyba jako listonosz, bo w Tbilisi przyjął np. jakieś pakunki od baciuszki, które następnie przekazał gdzieś na trasie. Wiele razy zatrzymuje się, by komuś coś przekazać (np. papierosy!), wszyscy go znają i całują po rękach.

Im bliżej do Kazbegi (tj. zasadniczo do granicy z Rosją) tym lepiej rozumiem, w czym rzecz z tą drogą wojenną. Te wszystkie schrony, umocnienia, normalnie wysokogórska Linia Maginota, tylko trochę podniszczona, jak Linia Maginota przed II wojną światową albo i gorzej.
Dojeżdżamy do Kazbegi. Przy wyjmowaniu bagaży spływa na mnie łaska rozmowy z Wasylem Wszechmogącym. Wasyl proponuje mi nocleg w swoim guesthousie.  Sorry, nie tym razem. Jakieś 20 minut siedzę na murku i obserwuję miejscowych taksówkarzy gruzińsko-rosyjskiej proweniencji i policjantów. Mój błąd – nie poszłam do żadnego sklepu, nawet do słynnego Google’a. Przez najbliższe 2,5 dnia będę cierpieć głód pokarmowy i nikotynowy (nie wiem co gorsze w tych warunkach). Bardzo mądrze! Tak oto w upale (wiem, przynudzam), z plecakiem, połową butelki wody, ćwiartką chleba i zachomikowanym gdzieś paprykarzem szczecińskim ruszam na podbój Gergeti, prowadzona jedynie wyczuciem- jak rasowy turysta poruszam się bez mapy.

Pierwsza część drogi wiedzie przez wioskę (miasteczko?), nie żeby były jakieś konkretne oznaczenia, w którą uliczkę należy skręcić. Witają mnie pasące się cielaczki i ludzie proponujący nocleg. Rada na pobyt w Kazbegi – jeżeli chcecie spać na dole to szukajcie kwatery właśnie tu wyżej, a nie tam, gdzie zatrzymują się marszrutki. Najwyższa część wioski to urocze kamienne zakamarki,  w których można zabłądzić, chyba że spyta się o prawidłową drogę panią sprzedającą hot dogi na rozstaju. Ja pytam i po chwili wychodzę na polną drogę. Drogę pachnącą żniwami, kwiatami i wszystkim tym, co może w górach pachnieć. Spotykam poznane u Koki trzy Czeszki, które przyjechały tu po to, by wejść na górę, szybko zejść i wrócić do Tbilisi. Konsultuję się z nimi co do dalszej trasy i idąc na przełaj trafiam na jedyną słuszną drogę. Przede mną kaaawał drogi prowadzącej przeważnie przez las. Co jakiś czas mijam schodzących, przejeżdżają też samochody podwożące leniwym japońskich turystów – tego dnia Kazbegi przeżywało japońskie oblężenie. Droga jest stroma, miejscami bardzo, więc idzie się dość ciężko. Odciski i buty dają się we znaki, trafia się też odcinek cały przez błoto. Spotykam poznane w hostelu Anię, Iwonę i Arwen, a także ich polskich znajomych. Nie ma na mnie mocnych i po krótkim czasie znów jestem daleko przed nimi. Aha! Co wytrwalsi mogą iść skrótami, ale to wymaga chyba mocnego samozaparcia. Nie wiem, jak długo idę, ale na pewno długo, wreszcie wchodzę na olbrzymią polanę, gdzie na horyzoncie (jeszcze tyle trzeba leźć??) majaczy klasztor Gergeti. Zbieram ostatki sił i podchodzę do klasztoru, gdzie trochę odpoczywam. Przychodzą też dziewczyny.  Zwiedzamy maluteńki klasztor, ale wcześniej muszę się odziać w kieckę – panuje tu taka ortodoksja, że w spodniach nie wejdziesz. Jeden z japońskich dziadków nie do końca rozumiejąc prawosławne zasady też założył jedną z sukien przygotowanych dla zwiedzających kobiet :-)

Polacy zamierzają spać na dole, ale Iwona załatwia mi towarzystwo swoich znajomych Czechów. Przy silnym wietrze ledwo rozstawiam namiot tuż obok kilku ichnich. Jak się okazuje, jest tam i dwoje Polaków, którzy zamierzają zdobywać Kazbek. Później przychodzi jeszcze sympatyczna rodzina z Krakowa. Ekipa na nocną imprezę pod Kazbekiem już gotowa, tylko dlaczego jest tak zimno??? Początkowo Czesi izolują się a my rozgrzewamy się czaczą. Dostatecznie rozweseleni zapraszamy południowych sąsiadów do siebie, rozmawiamy sobie po słowiańsku, słuchamy jazzu z telefonu i prawie bez powodzenia próbujemy zapalić fajki (wiatr!!). Niestety moi przygodni koledzy, Martin i Honza, średnio rozumieją po polsku, lepiej dogadujemy się, kiedy mówię po serbsku… Jest mi tak piekielnie zimno, że Martin proponuje mi swoją bundę, na którą mam wielką ochotę, ale odmawiam – to nie ja mam jutro ruszać na Kazbek, więc lepiej niech ja obudzę się chora a nie on. Kładziemy się spać późno, kołysankę śpiewa nam (tj. wyje) wiatr.

Nie śpię całą noc, mimo że zakładam na siebie połowę ciuchów. Brr!!! Po 5.00 rano wychodzę na spacer do klasztoru, podziwiam Kazbek, który wreszcie o wschodzie słońca wyłania się zza chmur.

Zbierają się i ci, którzy idą na Kazbek – małżeństwo Polaków i Czesi. Przychodzi Martin z pytaniem, dlaczego nie śpię, na co otrzymuje najszczerszą odpowiedź: Zato što mi je hladno! Cóż, zdobywcy poszli, a ja kładę się na chwilę. Słonko zaczyna grzać, budzą się krakusy. Rezygnują z kolejnego dnia w górach i wracają na dół, zostawiając mnie totalnie samą na polanie, turystów jeszcze nie ma. Pakuję manatki i wybieram jako taką trasę na ten dzień. Nie forsuję się zbytnio – spaceruję po okolicznych halach, ścieżkach, tu i tam. Widoki zapamiętam do końca życia, tak pięknych gór jeszcze nigdy nie widziałam. Siedząc na jednym ze „szczytów” kontempluję i myślę o życiu – w takim miejscu naprawdę człowiek czuje się jak maleńki, nic nieznaczący pył we Wszechświecie!!! Wracam na polanę zmęczona a tu jeszcze czeka mnie walka z przeklętą końską muchą, która tnie okropnie i nie chce mi dać spokoju! Kładę się spać wcześnie i samotnie, na polanie nie ma żywej duszy. Jeszcze jedna nieprzespana noc dzieli mnie od ruszenia w dalszą drogę, choć na ten moment nie wiem jeszcze, dokąd dokładnie pojadę.


wtorek, 9 sierpnia 2011

11.07 - Mccheta albo podryw na Osetyńca :)

Rano wysiadam w Tbilisi, gdzie słońce zaczyna już podgrzewać (atmosferę). W Batumi pewnie wciąż pochmurno, takie moje szczęście. Po raz pierwszy wpadam na stację metra, wyrabiam sobie kartę (musowo, inaczej nie pojeździcie sobie metrem) i zjeżdżam na dół. Po kilku minutach jestem już na stacji Didube (naziemnej) i idąc za tłumem trafiam w dworcowe piekiełko po tbilisku. Mydło i powidło, owoce, warzywa, papierosy i czacza a w tym wszystkim jeszcze setki marszrutek. Napotkany naganiacz prowadzi mnie przez ten bazar do marszrutki jadącej do Mcchety. Bilet (1 lari) kupuje się, o dziwo, w kioskowej kasie. Dostaje mi sie honorowe miejsce koło kierowcy, co będzie miało znaczenie dnia następnego, ale o tym trochę później.

Przejazd z punktu A do punktu B nie trwa długo, więc początkowo napchana marszrutka szybko się wyludnia. Już w Mchcecie kierowca pyta, gdzie ma mnie wysadzić, na co otrzymuje moją rozbrajająco szczerą odpowiedź: Nie mam pojecia... A że kierowcy marszrutek to ludzie bardzo pomocni to bardzo szybko zostaję poinstruowana, w którą stronę iść, co zobaczyć i jeszcze dowiaduję się, gdzie mam stanąć jutro rano, żeby wrócić do miasta.



Wysiadam więc i kieruję się ku centralnemu punktowi Mcchety - cerkwi Sweti Cchoweli (nic bardziej prostego, wieżę widać ponad dachami okolicznych domów). Samo "centrum" Mcchety nie robi na mnie wrażenia - nie lubię takich wypieszczonych pod turystów, sztucznie wyglądających miejsc, gdzie z lekka zatraca się prawdziwy ich klimat. Sweti Cchoweli natomiast robi wrażenie. Cerkiew jest otoczona murem, prawodpodobnie pełniła jakieś funkcje obronne. W samej świątyni odbywały się namaszczenia władców, są tu też liczne grobowce władców i późniejszych książąt, spadkobierców dawnych rodów panujących. Malowidła naścienne, ikony, świeczki... Tym razem przepisowo okrywam się chustą :-)


Posiedziałam jeszcze przed cerkwią kontemplując i wdychając ducha historii, ale nie dawał mi spokoju widniejący na horyzoncie monastyr Dżwari. Jak tam dojść? Kierowca marszrutki od razu powiedział mi, że ludzie odpuszczają sobie wizytę tam, bo daleko, ale można pojechać taksówką (a wypchaj się). Idę w stronę odległego wzgórza, ale ups, natrafiam na rzekę, mostu na horyzoncie nie widać. Wracam więc w okolice Sweti Cchoweli zasięgnąć języka u tubylców. Dopiero za trzecim razem trafiam na rosyjskojęzyczną babkę, która zapewnia mnie, że tam gdzie byłam jest most! Na pewno, tylko trzeba iść trochę na lewo. Idę więc... a mostu jak nie było tak nie ma. Są natomiast robotnicy, którzy usłużnie objaśniają, że ten most to jest "tam hen hen" i muszę iść po tej drodze w krzakach i znajdę most. Idzie się przez krzaki, przez wysypisko śmieci, różne chaszcze. I oto ze 2 kilometry dalej - most! :-) Za mostem, o ironio, jeszcze większe gąszcze (uwaga na węże!), a po nich wyjście na autostradę, tudzież drogę szybkiego ruchu ( jedzie się po niej wyjeżdżając z Tbilisi na północ i zachód, np. do Gori, Batumi czy Kazbegi).

Dżwari już prawie na wyciągnięcie ręki, góruje na wzgórzu, które chyba zamierzam zdobyć na dziko po prostu wdrapując się wśród krzewów, innej drogi nie widzę. Na ten moment jednak próbuję dotrzeć do legalnego przejścia przez autostradę. Idę z prądem, obtrąbiana przez każdy pojazd. Gruzini, uwielbiam Was :-) Zatrzymuje mnie jedyna piesza dusza na trasie, tłumaczy, że jedyne przejście wiedzie przez płotek (szeroki i dość wysoki klomb) rozdzielający pasy ruchu w przeciwnych kierunkach. To teraz wyobraźcie sobie, jak z plecakiem przeskakuję ten klomb przy wtórze klaksonów :-) Dalej idę już pod prąd, żar leje się z nieba i doskwiera 20kg na plecach. Dochodzę do czegoś, co wg mnie mogło być hardkorową ścieżką - podejściem  pod Dżwari (o niedalekiej  i całkiem cywilizowanej szosie wiodącej na wzgórze dowiem się już za niecałą godzinę...). Przed "forsowaniem szczytu" postanawiam trochę odsapnąć na poboczu. I tu zaczyna się przekomiczna epopeja pt. Podryw na Osetyńca, którą przytaczam we fragmentach nadających się do przytaczania przed 22.00.

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

8-10.07 - Herbacianych pól już nie ma albo Batumi.

Pociąg podjeżdża na tbiliski dworzec główny, tłumy ludzi ruszają do dyżurnych wagonów w celu okazania biletu. Znajduję swoje, jak mi się wydaje, miejsce w ósmej kuszetce, spotykam tam młodą Gruzinkę studiującą w Niemczech oraz jej babcię, odprowadzającą dziewczynę na pociąg. Prawie się rozgaszczam, ale ostatecznie wyskakuję jeszcze na dymka. Wracam tuż przed odjazdem, a tam zamieszanie na cały wagon. Wspomniana gruzińska babcia prosi mnie o bilet i tłumaczy, że jednak to nie moje miejsce, bo ósemka to numer miejsca w drugiej kuszetce a nie numer tejże. O niebiosa, jakby bilet był wydawany z angielsko- albo rosyjskojęzyczną adnotacją to byłoby cacy, a tak - sami popatrzcie. Co bardziej obeznani ze szlaczkami mogę tu nawet odnaleźć moje imiona i nazwisko :-)

Mój nowy przedział szybko się zapełnia, poznaję się, rozmawiamy. Jadę z trzema tbiliskimi lekarzami: starszą panią (zapomniałam imię...), Gruzinką Tamarą i Ormianinem Wiktorem (jadą na konferencję). Towarzystwo szczególnie dwóch ostatnich bardzo mi odpowiada, w momencie gdy Wiktor wyciąga samogon już wiem, że ze spania nici. I tak siedzimy dokonując istnej wymiany międzykulturowej, do tego stopnia, że mój nowy znajomy w Chaszuri wysiada po nową butelkę. Ok, przyznaję, po 4.00 poszłam spać, myślę, że za pół godziny nie byłabym w stanie sama wejść na górną półkę, gdzie mi wypadło miejsce :-) A tak śpię chociaż do 7.00 rano.

Wysiadamy razem w Machindżauri i wciąż rozweseleni lekarze zabierają mnie taksówką do miasta, gdzie wysadzają przy bulwarze. Dzięki! Od razu idę nad morze - pierwszy dzień w Batumi upłynie mi pod znakiem megakaca, a mam nadzieję, że szum morskich fal i kąpiel dobrze mi zrobi. Płonne nadzieje, niestety.

Pogoda jest średnia, ok, jest ciepło, ale przez kolejne trzy dni nie będzie w Batumi słońca. Ani trochę. Pocieszam się faktem, że to jeszcze nie sezon, dzięki czemu na plaży jest luz, można przysiąść na ławce w przepięknym parku przy bulwarze i w ogóle, chyba lepiej odpoczywać we względnej ciszy, nie? Jedyny problem to mój bagaż, którego nie mam gdzie zostawić i ciągnę go ze sobą tak, jak żółw taszczy swój domek :-)

Muszę przyznać, że spodobało mi się w Batumi, szczególnie urzekło mnie nabrzeże. Ładne, zadbane, nowoczesne. Potem w gazecie Вечерний Тбилиси przeczytałam, że modernizacja i rozwój Batumi to oczko w głowie prezydenta Saakaszwilego. To w Batumi usłyszycie na ulicy rosyjski (w Tbilisi jest to rzadkością). Można pospacerować po samym mieście (wieczny remont nie powinien odstraszyć) lub po bardzo długim deptaku wzdłuż plaży. Przy informacji turystycznej można wypożyczyć rower. Życie nocne też kwitnie.

Pierwszego dnia udałam się marszrutką z "dworca" (na końcu ul.Gamsachurdii idąc od bulwaru, 1 lari) do przygranicznego Sarpi. Po pierwsze, myślałam, że tam rozbiję namiot na noc, a pod drugie chciałam sobie popatrzeć na Turcję (i na meczet tuż za granicą). Granica przebiega po plaży. Na jedynej, przyplażowej drodze ustawiła się długa kolejka aut czekających na wjazd do Turcji. Ja z kolei rozłożyłam się na plaży i odpoczywam po nocy.

Dopiero po kilku godzinach trochę zawiedziona wracam do Batumi - ze spania w Sarpi nici, bo nie jestem taką desperatką, żeby spać na kamieniach. Ostatecznie wieczorem jadę do Machindżauri i rozbijam się prawie odrazu za dworcem, przed płotami domów przy plaży - jest tam trochę piaszczystego miejsca. Jakiś Gruzin w średnim wieku pomaga mi rozbić namiot, robię to pierwszy raz, więc każda para rąk się przyda. Potem dojdę do takiej wprawy, że będę go sama rozstawiać w 5 minut :-) Pierwsza noc jest spokojna, drugą pamiętam do dziś, bo banda wyrostków starała się mnie wystraszyć. Czaili się po ciemku, coś tam krzyczeli, a na koniec rzucili mi koło namiotu świecące petardy. Dzecioki...

Dwa kolejne dni upływają na zwiedzaniu Batumi, plażowaniu (jeżeli plażowanie bez słońca można nazwać plażowaniem), kąpielach w cudownym Morzu Czarnym i odrzucaniu zalotów Gruzinów maści wszelakiej. Batumski epizod stosunków damsko-męskich polsko-gruzińskich mogę uznać za najśmieszniejszy i najdurniejszy. Dlaczego? Bo Batumi to taki nasz Sopot... chyba nie muszę wyjaśniać.

A w niedzielę, tj. dzień wyjazdu, pada. Po raz ostatni nawiedzam czarnomorską perełkę, szwendam się  tu i tam, przykładnie kąpię sie w zroszonym deszczem morzu i wracam do Machindżauri. Kilka godzin czekam na pociąg, ale przynajmniej sucha. Jak na złość w poczekalni jest wielodzietna i poligamiczna rodzina z Kutaisi, dzieciaki są tak rozwrzeszczane, że głowa mi pęka. Uff... pojechali, mam chwilę czasu, żeby zaplanować dalszą podróż. Wybieram Mcchetę, starą stolicę Gruzji. Będę tam nocować a rano, tj. już 12.07 wrócę do Tbilisi. Idealny plan. Nie mam na nic siły, po dwóch nocach spania na twardym marzę o miękkiej półce w kuszetce pociągu (tylko dwie noce? Toż to luksus, który z rozrzewnieniem wspomnę pod koniec wyjazdu, po siódmej z rzędu nocy w namiocie :-)). Dzięki Bogu moi współpasażerowie nie są zbyt rozmowni i nawet dałoby się porządnie wyspać, gdyby Szwed nie chrapał jak opętany :-) 


niedziela, 7 sierpnia 2011

7.07 - Tbilisi!

Ze względu na panujące na Kaukazie upały postanawiam zacząć zwiedzanie Tbilisi dość wcześnie, zamierzam  wyjść z hostelu koło dziewiątej. Jest 10.00 – wychodzę i wpadam w tbiliski chaosik. Podczas pierwszego pobytu w stolicy nie korzystałam jeszcze z usług najgłębszego metra świata, a szkoda, bo miałam je pod ręką. No ale zwiedzanie jest zwiedzanie, nie można się aż tak lenić! Uzbrojona w angielskojęzyczną mapkę (mapą nie nazwiesz) miasta idę przez poranne Tbilisi, mijam ludzi spieszących się niewiadomo dokąd i dziadków przesiadujących godzinami na krzesełkach wystawionych w bramach kamienic. Dochodzę do Mtkwari – rzeki przecinającej miasto (po rosyjsku Кура). Zawsze zastanawiał mnie jej kolor, jest jakby jasnobrązowa, wybielona. Na pierwszy rzut oka brudna, ale jak się potem okazało wcale tak nie jest i można nawet zaryzykować kąpiel gdzieś za miastem (sprawdzone na własnej skórze).

Dalej zaczynają się schody. Metaforyczne, bo trafiam w rejon jakichś remontów, ogrodzony i nieoznakowany. Wydaje mi się, że idę ulicą pod prąd, ale cóż, naśladuję tubylców - złota zasada nr 1 :-). Przechodzenie przez ulicę przypomina mi od razu Lwów - nie masz co czekać, bo i tak samochody cię nie przepuszczą, musisz więc zdecydować się na odważny ruch. Spraktykowane nawet na ruchliwym skrzyżowaniu czteropasmowej ul.Pszeweli...
Dochodzę do stacji metra Rustaweli, zaraz obok pomnik Szoty Rustawelego (a czemu on stoi tyłem?) i początek reprezentacyjnej ulicy nazwanej na cześć tegoż zapewne genialnego dwunastowiecznego gruzińskiego wieszcza. Jeżeli mam być szczera to sama ulica mnie nie zachwyciła, przypomina mi trochę naszą łódzka Piotrkowską, tylko budynki są trochę większe a sama ulica nie jest deptakiem (ok, Piotrkowska w sumie też nie jest). Wydaje mi się, że Rustaweli to taka promenda pełna butików, galerii, teatrów, no, cały ten wielkomiejski zgiełk :-) Wzdłuż chodników po obu stronach pełno ławek, przeważnie zajętych, bo przecież Gruzinom (mężczyznom) się nie spieszy i zawsze znajdą czas, żeby w towarzystwie znajomych połuskać słonecznik. I zasyfić chodnik dookoła przy okazji.
Przede mną plac Wolności, po prawej stronie stacja metra o takiej samej nazwie - Tavisuplebis moedani. Co ciekawe, to chyba jedyna nazwa stacji, która się nie tłumaczy (w tbiliskim metrze komunikaty są po gruzińsku i angielsku, tak więc usłyszycie Vagzlis moedani - Station Square, Teknikuri universiteti - Technical University itd. ale ja nigdy nie słyszałam Freedom Square, zawsze tylko zagadkowe Tavisuplebis moedani). Idę pod budynek po drugiej stronie placu, w nadziei na to, że Informacja turystyczna będzie otwarta. Nie była, no bo po co? Zaczynam więc samodzielne poszukiwania drogi do Narikali i pomnika Matki Gruzji, który widzę przed sobą w górze, ale jak się tam przebić? Oto jest pytanie.

Od początku prawie zdaję się na intuicję i koniec-języka-za-przewodnika, bo moja mapeczka nie uwzględnia tak małych ulic a Narikali zasadniczo w ogóle nie odnotowuje. Oczywiście nazwy ulic to loteria - przeważnie po gruzińsku, stare radzieckie tabliczki bywają dwujęzyczne, a ras na ruski rok trafi się coś po angielsku.
Nie wiem jak, ale dochodzę do Mtkwari, w pobliżu mostu Gorgasali. Po prawej coraz bliższa Narikala, przede mną cerkiew, do której kieruję pierwsze kroki. Przystaję i podziwiam widoki, niedaleko od tego miejsca jest Pałac Prezydencki (kontaminacja Bundestagu i Białego Domu) oraz słynna Cminda Sameba, ogromna złota cerkiew. Most obok - Most Pokoju "trochę" się wyróżnia na tle zabudowy starego Tbilisi...brr!

A więc jestem pod cerkwią Metechi, której początki sięgają VI wieku n.e. Tuż obok pomnik króla Wachtanga Gorgasali - władca siedzący na rumaku spogląda na swoje miasto. Cerkiew stoi na urwistym brzegu rzeki, a tuż przy tafli wody mieści się kaplica (spójrzcie z mostu), poświecona ofiarom najeźdźców. W Mtkwari straciły życie tysiące Gruzinów odmawiających przejścia na islam.



Cerkiew Metechi była przebudowywana, była teatrem a nawet więzieniem - siedział tu Maksim Gorki! Do środka niestety nie weszłam, jak na złość zapomniałam chusty, a musicie wiedzieć, że Gruzini są w kwestii nakrycia kobiecej głowy dość kanoniczni.
 
 Wracam na prawy brzeg i idąc między remontowanymi kamieniczkami Rike wspinam sie do murów Narikali. Podejście jest dość strome, więc na co jeszcze posypywać je piaskiem? Czyżby po to, żeby sobie zęby powybijali? Docieram do twierdzy, ale muszę odpocząć, bo czterdziestostopniowy upał dał mi się już we znaki. W obrębie samej twierdzy oglądam nową cerkiew św.Mikołaja i wdrapuję się na mury - niezła frajda, zobaczyć, jak daleko odważysz się pójść :-)

Wychodzę poza mury i idę zboczem wzgórza w poszukiwaniu Matki Gruzji. Już wiem, dlaczego tbiliska młodzież i jej podobni ludzie upodobali sobie to miejsce na wieczorne posiadówki - widok na miasto genialny, a miejsce jest dość ustronne. Idę i idę i o to przede mną staje wielka biała Kartlis Deda. Z bliska to ona faktycznie jest ogromna... Spod jej stóp można podziwiać miasto, z drugiej strony ogród botaniczny, nie różniący się niczym od zapuszczonego parku. Po lewej stronie widzę park Mtacminda. Hmm.. nie mam dziś siły, więc sobie odpuszczam. A za dwa tygodnie później i tak niespodziewanie tam dotrę.



Zmordowana schodzę do podnóża Narikali i próbuję przebić się do Placu Wolności, trochę to trwa, błądzę sobie ruchliwymi gwarnymi uliczkami. Postanawiam wrócić inną drogą - przez inny most, kierując się z Placu w ulicę Puszkina (zamiast w Rustaweli). To nie był dobry wybór, bo w pewnym momencie znalazłam się na cholernie ruchliwej drodze bez chodnika. Nikogo oprócz mnie tam nie było, ale stwierdziłam, że nie mam już siły wracać (odciskiiiii!!!!) i jakoś się przebiję. No, udało się i oto jestem na Mardżaniszwili, jeszcze kilka kroków i dobijam do Sky Hostelu.
Późne popołudnie i wieczór upływa mi w miłym towarzystwie brata gospodarza i jego przyjaciółki. Chłopak funduje nam obu własnoręczny masaż...co za relaks  po taszczeniu plecaka! Za kilka godzin wyjezdżam do Batumi, więc na pożegnanie zostaję poczęstowana domowym koniakiem. Z lekka odurzona tym specyfikiem muszę jeszcze iść się spakować, o nieeee. Nie wiedzieć kiedy zrobiła się noc i trzeba się było zbierać, bo megawygodny pociąg do Batumi już czeka. Ja też nie mogę się doczekac morza, morza i jeszcze raz morza, ale przede mną jeszcze długa podróż. Hihi, kto by się spodziewał takiego obrotu spraw :-)