wtorek, 16 sierpnia 2011

13-15.07 - Komsomołka jedzie w góry

Odespawszy urodzinowy wieczór i domowy koniak zbieram się na dworzec Didube w nadziei na dość szybkie znalezienie (czyt. zostanie znalezioną) marszrutki do Kazbegi, do wsi/miejscowości, z której wszyscy wychodzą na Gergeti. Tu też zaczynają się podejścia na Kazbek. Dojeżdżam metrem – tylko najpierw wsiadłam w złą stronę, bo po raz pierwszy wyruszałam ze stacji Mardżaniszwili i trochę się zakręciłam :-)  
W sezonie letnim nie ma co wierzyć podawanym w Internecie godzinom odjazdów marszrutek maści wszelakiej. Na forum kaukaskim i na rosyjskiej stronie All-transport podają tylko dwie dziennie z Tbilisi do Kazbegi, a tak naprawdę jest ich o wiele więcej. Moja znalazła mnie dość szybko i po dłuższym czekaniu wyruszyła ku północnej granicy Gruzji. Przy maszynie stoi młody chłopak, turysta zapewnie, rozmawia po angielsku z młodą Gruzinką, która prawdopodobnie pomogła mu znaleźć odpowiedni autobus. Gubi mi się kolega (nie żebyśmy się wtedy zapoznali) gdzieś w Kazbegi, ale – o ironio!!! – spotykamy się ponownie na lotnisku w Tbilisi, lecimy tym samym lotem do Rygi i na dodatek  siedzimy w tym samym rzędzie (miedzy nami śpi starszy gostek z paszportem RF). Świat jest mały, tyle mogę powiedzieć. I tak kolega odezwał się do mnie dopiero na łotewskim lotnisku, ale Łotyszem to on na pewno nie był.
Marszrutka do Kazbegi rusza z wolna, kieruje się na osławioną Gruzińską Drogę Wojenną, malowniczą do niemożliwości i wijącą się, za przeproszeniem, do wyrzygu. Jedziemy przez Mcchetę, mijamy Dżwari…  Godne uwagi krajobrazy zaczynają się gdzieś za Ananuri i żinwalskim zbiornikiem.  Wjeżdżamy w rejon serpentyn, wznoszenia i opadania, jedziemy na wysokościach, nad przepaściami (ale co tam, szalona marszrutka jest szaloną marszrutką). Nasz kierowca Wasyl dorabia sobie chyba jako listonosz, bo w Tbilisi przyjął np. jakieś pakunki od baciuszki, które następnie przekazał gdzieś na trasie. Wiele razy zatrzymuje się, by komuś coś przekazać (np. papierosy!), wszyscy go znają i całują po rękach.

Im bliżej do Kazbegi (tj. zasadniczo do granicy z Rosją) tym lepiej rozumiem, w czym rzecz z tą drogą wojenną. Te wszystkie schrony, umocnienia, normalnie wysokogórska Linia Maginota, tylko trochę podniszczona, jak Linia Maginota przed II wojną światową albo i gorzej.
Dojeżdżamy do Kazbegi. Przy wyjmowaniu bagaży spływa na mnie łaska rozmowy z Wasylem Wszechmogącym. Wasyl proponuje mi nocleg w swoim guesthousie.  Sorry, nie tym razem. Jakieś 20 minut siedzę na murku i obserwuję miejscowych taksówkarzy gruzińsko-rosyjskiej proweniencji i policjantów. Mój błąd – nie poszłam do żadnego sklepu, nawet do słynnego Google’a. Przez najbliższe 2,5 dnia będę cierpieć głód pokarmowy i nikotynowy (nie wiem co gorsze w tych warunkach). Bardzo mądrze! Tak oto w upale (wiem, przynudzam), z plecakiem, połową butelki wody, ćwiartką chleba i zachomikowanym gdzieś paprykarzem szczecińskim ruszam na podbój Gergeti, prowadzona jedynie wyczuciem- jak rasowy turysta poruszam się bez mapy.

Pierwsza część drogi wiedzie przez wioskę (miasteczko?), nie żeby były jakieś konkretne oznaczenia, w którą uliczkę należy skręcić. Witają mnie pasące się cielaczki i ludzie proponujący nocleg. Rada na pobyt w Kazbegi – jeżeli chcecie spać na dole to szukajcie kwatery właśnie tu wyżej, a nie tam, gdzie zatrzymują się marszrutki. Najwyższa część wioski to urocze kamienne zakamarki,  w których można zabłądzić, chyba że spyta się o prawidłową drogę panią sprzedającą hot dogi na rozstaju. Ja pytam i po chwili wychodzę na polną drogę. Drogę pachnącą żniwami, kwiatami i wszystkim tym, co może w górach pachnieć. Spotykam poznane u Koki trzy Czeszki, które przyjechały tu po to, by wejść na górę, szybko zejść i wrócić do Tbilisi. Konsultuję się z nimi co do dalszej trasy i idąc na przełaj trafiam na jedyną słuszną drogę. Przede mną kaaawał drogi prowadzącej przeważnie przez las. Co jakiś czas mijam schodzących, przejeżdżają też samochody podwożące leniwym japońskich turystów – tego dnia Kazbegi przeżywało japońskie oblężenie. Droga jest stroma, miejscami bardzo, więc idzie się dość ciężko. Odciski i buty dają się we znaki, trafia się też odcinek cały przez błoto. Spotykam poznane w hostelu Anię, Iwonę i Arwen, a także ich polskich znajomych. Nie ma na mnie mocnych i po krótkim czasie znów jestem daleko przed nimi. Aha! Co wytrwalsi mogą iść skrótami, ale to wymaga chyba mocnego samozaparcia. Nie wiem, jak długo idę, ale na pewno długo, wreszcie wchodzę na olbrzymią polanę, gdzie na horyzoncie (jeszcze tyle trzeba leźć??) majaczy klasztor Gergeti. Zbieram ostatki sił i podchodzę do klasztoru, gdzie trochę odpoczywam. Przychodzą też dziewczyny.  Zwiedzamy maluteńki klasztor, ale wcześniej muszę się odziać w kieckę – panuje tu taka ortodoksja, że w spodniach nie wejdziesz. Jeden z japońskich dziadków nie do końca rozumiejąc prawosławne zasady też założył jedną z sukien przygotowanych dla zwiedzających kobiet :-)

Polacy zamierzają spać na dole, ale Iwona załatwia mi towarzystwo swoich znajomych Czechów. Przy silnym wietrze ledwo rozstawiam namiot tuż obok kilku ichnich. Jak się okazuje, jest tam i dwoje Polaków, którzy zamierzają zdobywać Kazbek. Później przychodzi jeszcze sympatyczna rodzina z Krakowa. Ekipa na nocną imprezę pod Kazbekiem już gotowa, tylko dlaczego jest tak zimno??? Początkowo Czesi izolują się a my rozgrzewamy się czaczą. Dostatecznie rozweseleni zapraszamy południowych sąsiadów do siebie, rozmawiamy sobie po słowiańsku, słuchamy jazzu z telefonu i prawie bez powodzenia próbujemy zapalić fajki (wiatr!!). Niestety moi przygodni koledzy, Martin i Honza, średnio rozumieją po polsku, lepiej dogadujemy się, kiedy mówię po serbsku… Jest mi tak piekielnie zimno, że Martin proponuje mi swoją bundę, na którą mam wielką ochotę, ale odmawiam – to nie ja mam jutro ruszać na Kazbek, więc lepiej niech ja obudzę się chora a nie on. Kładziemy się spać późno, kołysankę śpiewa nam (tj. wyje) wiatr.

Nie śpię całą noc, mimo że zakładam na siebie połowę ciuchów. Brr!!! Po 5.00 rano wychodzę na spacer do klasztoru, podziwiam Kazbek, który wreszcie o wschodzie słońca wyłania się zza chmur.

Zbierają się i ci, którzy idą na Kazbek – małżeństwo Polaków i Czesi. Przychodzi Martin z pytaniem, dlaczego nie śpię, na co otrzymuje najszczerszą odpowiedź: Zato što mi je hladno! Cóż, zdobywcy poszli, a ja kładę się na chwilę. Słonko zaczyna grzać, budzą się krakusy. Rezygnują z kolejnego dnia w górach i wracają na dół, zostawiając mnie totalnie samą na polanie, turystów jeszcze nie ma. Pakuję manatki i wybieram jako taką trasę na ten dzień. Nie forsuję się zbytnio – spaceruję po okolicznych halach, ścieżkach, tu i tam. Widoki zapamiętam do końca życia, tak pięknych gór jeszcze nigdy nie widziałam. Siedząc na jednym ze „szczytów” kontempluję i myślę o życiu – w takim miejscu naprawdę człowiek czuje się jak maleńki, nic nieznaczący pył we Wszechświecie!!! Wracam na polanę zmęczona a tu jeszcze czeka mnie walka z przeklętą końską muchą, która tnie okropnie i nie chce mi dać spokoju! Kładę się spać wcześnie i samotnie, na polanie nie ma żywej duszy. Jeszcze jedna nieprzespana noc dzieli mnie od ruszenia w dalszą drogę, choć na ten moment nie wiem jeszcze, dokąd dokładnie pojadę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz