Czekamy, a kierowcy ani widu, ani słychu. Po pewnym czasie dzwonimy. Telefon odbiera zaspany Araik, zapewne go obudziliśmy, co nie zmienia faktu, że po 10 minutach był już pod Envoyem, gotowy do drogi.
Pierwszy przystanek robimy w Khor Virap, dosłowne tłumaczenie - "głęboka dziura". Na wzgórzu stoi cerkiew (jak zwykle - bardzo stara) i zabudowania okołocerkiewne. W naszym wypadku - pięknie oświetlone wczesnoporannym słońcem.
Mieliśmy szczęście być tam bardzo wcześnie, więc zwiedzaliśmy sami, nie licząc kilku Rosjan, no ale lepsze to niż dzikie tłumy. W cerkwi można zobaczyć wspomnianą głęboką dziurę, w której zły władca przez wiele lat przetrzymywał św.Grzegorza. Po pewnym czasie jednak nawrócił się i poprosił o wybaczenie. Dziura jest naprawdę, naprawdę głęboka, chętni mają możliwość przekonania się o tym na własnej skórze. Z Khor Virap doskonale widać świętą górę Ormian - Ararat. Ormianie twierdzą, że to na Araracie utknęła podczas potopu Arka Noego, z czego podśmiewują się np. Gruzini (cóż, wybór "opcji" należy do Was). Ararat znajduje się na terytorium współczesnej Turcji, wobec czego pielgrzymowanie na jego szczyt jest dla osób narodowości ormiańskiej dość kłopotliwe. Zawsze można sobie popatrzeć z zagranicy. Nomen omen, przy dobrej pogodzie góra jest widoczna z Erywania (na pewno z okolic dworca Kilikia i spod fabryki koniaku (która, podobnie jak liczne sery/wody/wędliny/papierosy/papiery toaletowe w Armenii, nosi nazwę "Ararat"). Aha, w Khor Virap prawdopodobnie "złapie" Was turecka sieć telefonii komórkowej :-)
Odjeżdżamy w kierunku dalece południowym - chcemy dostać się do Tatev, gdzie na górze obejrzymy klasztor i cerkiew oczywiście. Jeżeli ma się mało czasu i chęć zobaczenia najważniejszych miejsc w Armenii i Gruzji to prawdopodobnie większość zabytków i miejsc będą stanowiły cerkwie i monastery, tudzież monastery wykute w skale. Fakt, ogląda się mnóstwo innych rzeczy i podróżuje w inne miejsca, ale jakaś średniowieczna cerkiew zawsze się tam znajdzie.
Droga do Tatev zajmuje kilka godzin, jest dość męcząca, choć trudy podróży rekompensują nam widoki. Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że w Armenii jest tylko jedna porządna droga prowadząca z północy na południe (tj. z Erywania do granicy z Iranem). Droga prowadzi przez góry, góry i jeszcze raz góry oraz nieliczne osady czy miasteczka. Można cały czas siedzieć z nosem na szybie i zachwycać się widokami.
No dobrze, po 3 godzinach zrobiło się monotonnie, ale Araik zadbał i o ten szczegół. Najpierw zrobiliśmy postój w najchłodniejszym miejscu Armenii (20 stopni w porównaniu z erywańskimi czterdziestoma), oznaczonym dwoma statuami. Rozwinął się tam maleńki ryneczek i postój marszrutek (dwie nierodzielne rzeczy w Armenii).
Przy monastyrze tłumy narodu, trzeba uważać, by nie spaść ze schodów.
Oglądamy, włazimy w różnorakie zakamarki, obcujemy z ormiańską historią. Obcowanie bywa męczące, więc siadam w cieniu wiekowych murów i czekam na moich kompanów. Rzuca się w oczy niezliczona ilość ład. To najpopularniejszy (wg mnie) samochód w Armenii, łada dojedzie wszędzie, załadowana po brzegi i jeszcze z bagażem na dachu. Obowiązkowo biała lub kremowa (a może biała i brudnobiała?). Po samochodach można zresztą rozróżnić Armenię i Gruzję, w tej drugiej ład praktycznie nie spotkasz, ulice wyglądają "po europejsku".
Dobrze, wracamy. Tą samą drogą (jak gdyby była inna...) kierujemy się na północ, w kierunku Erywania, w pewnym momencie jednak odbijamy na wschód, na Martuni. Jedziemy nad ormiańskie morze - zajmujące 7% powierzchni kraju jezioro Sewan. Planuję zostać tam na noc w namiocie i przed południem dnia następnego wrócić do stolicy. Araik już kombinuje, jak ulokować mnie u swoich znajomych za konkretną opłatą i nie przyjmuje do wiadomości, że nie dla przyjemności noszenia taszczę ze sobą namiot. Droga długa, malownicza i znów urozmaicona. Autko zagrzało się na wysokogórskich podjazdach i gdzieś na bezdroży odmówiło dalszej współpracy. Stajemy, chłodzimy (spokojnie, nie musieliśmy chuchać pod maskę!). Niedługo potem znów stoimy, akurat tak, gdzie grupa Ormian urządziła sobie potańcówkę. Na bezludziu kompletnym. W ścianie trzynastowiecznego karawanseraju Anka dostrzega dudka i przez następne pół godziny nie może się od niego oderwać :-)
Po dłuższym postoju auto rusza, ale przez kolejne 2 godziny rozwijamy zawrotną prędkość jedynych 30km/h. Zaczynam mieć dość, ale zaciskam zęby :-) Przejeżdżamy przez Martuni, jedziemy wzdłuż Sewanu, wszędzi witani przez gościnne ormiańskie krowy, bezwstydnie pasące się na szosie. Pogoda się psuje, niebo jest zachmurzone, możemy jedynie wyobrazić sobie, jak piękny jest Sewan w słoneczny dzień. Podjeżdżamy na plażę, zaczyna padać, my jednak decydujemy się na krótką kąpiel.
Z wody wygania nas potężny grad :-) Chowamy się na stacji i przeczekujemy. Tak, z namiotowania chyba nici, to miała być pierwsza noc, którą jednak sobie odpuszczam - mam przecież jakąś alternatywę. Z lekkim żalem porzucam plan zostania tu na noc (ku diabelskiej uciesze Araika - "a nie mówiłem!") i cała nasza trójka wraca do Erywania. Jesteśmy zmęczeni, o kierowcy nawet nie wspomnę. Cudem zdobywam miesce w Envoyu, siadam i myślę, co dalej. W końcu decyduje się na wyjazd do Gruzji, do Armenii zaś planuję wrócić "kiedy indziej" na dłużej, żeby móc pojeździć po kraju marszrutkami i stopem. O tak, Gruzjo, jadę! :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz