poniedziałek, 1 sierpnia 2011

5.07 - Hayastan wzdłuż i wszerz

Zgodnie z umową, o 7.00 rano nasza trójka stawia się przed hostelem. Czekamy na Araika, naszego znajomego taksówkarza. Obiecałam "promować" jego usługi w Polsce, więc jeśli ktoś sie wybiera do Armenii - służę numerem telefonu. Araik jest sympatyczny, zna rosyjski w stopniu zadowalającym i zawiezie Was gdzie chcecie!
Czekamy, a kierowcy ani widu, ani słychu. Po pewnym czasie dzwonimy. Telefon odbiera zaspany Araik, zapewne go obudziliśmy, co nie zmienia faktu, że po 10 minutach był już pod Envoyem, gotowy do drogi.
Pierwszy przystanek robimy w Khor Virap, dosłowne tłumaczenie - "głęboka dziura". Na wzgórzu stoi cerkiew (jak zwykle - bardzo stara) i zabudowania okołocerkiewne. W naszym wypadku - pięknie oświetlone wczesnoporannym słońcem.

Mieliśmy szczęście być tam bardzo wcześnie, więc zwiedzaliśmy sami, nie licząc kilku Rosjan, no ale lepsze to niż dzikie tłumy. W cerkwi można zobaczyć wspomnianą głęboką dziurę, w której zły władca przez wiele lat przetrzymywał św.Grzegorza. Po pewnym czasie jednak nawrócił się i poprosił o wybaczenie. Dziura jest naprawdę, naprawdę głęboka, chętni mają możliwość przekonania się o tym na własnej skórze. Z Khor Virap doskonale widać świętą górę Ormian - Ararat. Ormianie twierdzą, że to na Araracie utknęła podczas potopu Arka Noego, z czego podśmiewują się np. Gruzini (cóż, wybór "opcji" należy do Was). Ararat znajduje się na terytorium współczesnej Turcji, wobec czego pielgrzymowanie na jego szczyt jest dla osób narodowości ormiańskiej dość kłopotliwe. Zawsze można sobie popatrzeć z zagranicy. Nomen omen, przy dobrej pogodzie góra jest widoczna z Erywania (na pewno z okolic dworca Kilikia i spod fabryki koniaku (która, podobnie jak liczne sery/wody/wędliny/papierosy/papiery toaletowe w Armenii, nosi nazwę "Ararat"). Aha, w Khor Virap prawdopodobnie "złapie" Was turecka sieć telefonii komórkowej :-)

Odjeżdżamy w kierunku dalece południowym - chcemy dostać się do Tatev, gdzie na górze obejrzymy klasztor i cerkiew oczywiście. Jeżeli ma się mało czasu i chęć zobaczenia najważniejszych miejsc w Armenii i Gruzji to prawdopodobnie większość zabytków i miejsc będą stanowiły cerkwie i monastery, tudzież monastery wykute w skale. Fakt, ogląda się mnóstwo innych rzeczy i podróżuje w inne miejsca, ale jakaś średniowieczna cerkiew zawsze się tam znajdzie.
Droga do Tatev zajmuje kilka godzin, jest dość męcząca, choć trudy podróży rekompensują nam widoki. Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że w Armenii jest tylko jedna porządna droga prowadząca z północy na południe (tj. z Erywania do granicy z Iranem). Droga prowadzi przez góry, góry i jeszcze raz góry oraz nieliczne osady czy miasteczka. Można cały czas siedzieć z nosem na szybie i zachwycać się widokami.

No dobrze, po 3 godzinach zrobiło się monotonnie, ale Araik zadbał i o ten szczegół. Najpierw zrobiliśmy postój w najchłodniejszym miejscu Armenii (20 stopni w porównaniu z erywańskimi czterdziestoma), oznaczonym dwoma statuami. Rozwinął się tam maleńki ryneczek i postój marszrutek (dwie nierodzielne rzeczy w Armenii).




Podczas gdy my hasaliśmy po wzgórzach, Araik stukał i pukał w swój samochód. Nic nie wskazywało na to, co było potem. Po tankowaniu na stacji benzynowej wehikuł nie ruszył :-) Pchnęliśmy go naszą silną-polską-trójką i coś tam drgnęło, ale zaraz potem zgasło. Zatrzymaliśmy się przy innym samochodzie, który najwidoczniej też miał problemy. Teraz już większą grupą pchaliśmy Araikowe autko to w dół, to pod górkę (tak, bardzo mądrze). Po ok.10 próbach odnieślismy sukces i ruszyliśmy w dalszą drogę. Tatev szczyci się nową kolejką górską - za jedyne kilka tysięcy AMD możesz najpierw postać ponad godzinę w kolejce a następnie udać się pod monastyr, sunąc przez kilka kilometrów na wysokości 500 m. Kolejka była długa, więc Araik poszedł coś zachachmęcić.Moje przewidywania się sprawdziły - znalazł "genialny" sposób na wepchnięcie nas bez kolejki. Jak mu się to udało? Ano jego daleki kuzyn, mieszkający na stałe w Niemczech, był ponoć głównym inżynierem przy budowie kolejki. A my mamy udawać jego rodzinę ze Szwajcarii (ale dlaczego ze Szwajcarii?), robić zachwycone miny i pod żadnym pozorem nie odzywać się po rosyjsku. Co z tego, że po niemiecku żadne z nas nie umie...Czekamy i czekamy, a z planu jakby nici. Araik więc decyduje się zawieźć nas na górę samochodem (ja chciałam wejść pieszo, bo miałam już serdecznie dość jazdy), co okazuje sie być nie lada wyczynem dla maszyny i sprawdzianem umiejętności samego Araika. Serpentynami wspinamy się na górę. Skoro łady dojeżdżają to dlaczego my mamy nie dojechać!? :)
Przy monastyrze tłumy narodu, trzeba uważać, by nie spaść ze schodów.

Oglądamy, włazimy w różnorakie zakamarki, obcujemy z ormiańską historią. Obcowanie bywa męczące, więc siadam w cieniu wiekowych murów i czekam na moich kompanów. Rzuca się w oczy niezliczona ilość ład. To najpopularniejszy (wg mnie) samochód w Armenii, łada dojedzie wszędzie, załadowana po brzegi i jeszcze z bagażem na dachu. Obowiązkowo biała lub kremowa (a może biała i brudnobiała?). Po samochodach można zresztą rozróżnić Armenię i Gruzję, w tej drugiej ład praktycznie nie spotkasz, ulice wyglądają "po europejsku".
Dobrze, wracamy. Tą samą drogą (jak gdyby była inna...) kierujemy się na północ, w kierunku Erywania, w pewnym momencie jednak odbijamy na wschód, na Martuni. Jedziemy nad ormiańskie morze - zajmujące 7% powierzchni kraju jezioro Sewan. Planuję zostać tam na noc w namiocie i przed południem dnia następnego wrócić do stolicy. Araik już kombinuje, jak ulokować mnie u swoich znajomych za konkretną opłatą i nie przyjmuje do wiadomości, że nie dla przyjemności noszenia taszczę ze sobą namiot. Droga długa, malownicza i znów urozmaicona. Autko zagrzało się na wysokogórskich podjazdach i gdzieś na bezdroży odmówiło dalszej współpracy. Stajemy, chłodzimy (spokojnie, nie musieliśmy chuchać pod maskę!). Niedługo potem znów stoimy, akurat tak, gdzie grupa Ormian urządziła sobie potańcówkę. Na bezludziu kompletnym. W ścianie trzynastowiecznego karawanseraju Anka dostrzega dudka i przez następne pół godziny nie może się od niego oderwać :-)

Po dłuższym postoju auto rusza, ale przez kolejne 2 godziny rozwijamy zawrotną prędkość jedynych 30km/h. Zaczynam mieć dość, ale zaciskam zęby :-) Przejeżdżamy przez Martuni, jedziemy wzdłuż Sewanu, wszędzi witani przez gościnne ormiańskie krowy, bezwstydnie pasące się na szosie. Pogoda się psuje, niebo jest zachmurzone, możemy jedynie wyobrazić sobie, jak piękny jest Sewan w słoneczny dzień. Podjeżdżamy na plażę, zaczyna padać, my jednak decydujemy się na krótką kąpiel.

Z wody wygania nas potężny grad :-) Chowamy się na stacji i przeczekujemy. Tak, z namiotowania chyba nici, to miała być pierwsza noc, którą jednak sobie odpuszczam - mam przecież jakąś alternatywę. Z lekkim żalem porzucam plan zostania tu na noc (ku diabelskiej uciesze Araika - "a nie mówiłem!") i cała nasza trójka wraca do Erywania. Jesteśmy zmęczeni, o kierowcy nawet nie wspomnę. Cudem zdobywam miesce w Envoyu, siadam i myślę, co dalej. W końcu decyduje się na wyjazd do Gruzji, do Armenii zaś planuję wrócić "kiedy indziej" na dłużej, żeby móc pojeździć po kraju marszrutkami i stopem. O tak, Gruzjo, jadę! :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz