Rano żegnam się z Anką i Grześkiem, jeszcze tylko częstują mnie słynną gruzińską oranżadą Kazbegi o smaku... capuccino. Jeżeli zapomnieliście, jak smakuje Panadol i podobne mu leki z Waszego dzieciństwa to polecam capuccinowe Kazbegi! Późniejsze doświadczenia z tym napojem (oprócz smaku kremowego...)mam już o wiele lepsze.
Objuczona maszeruję po Mashtots w kierunku znanego mi już dworca. Ludzie śpieszą się do pracy, robią zakupy i oczywiście znajdują czas, żeby się pogapić. Dłuższą chwilę zastanawiam się, jak przejść przez pewne skrzyżowanie, na którym przejścia dla pieszych nie ma, w końcu przyczajam się za żołnierzem i już jestem po drugiej stronie :-) Przede mną fabryka koniaku i jeszcze kawałek drogi do dworca. Odciski dają się we znaki, ale dzielnie zmierzam do celu...
Na dworcu Irańczycy próbują mnie zwerbować do swojego autobusu (nawet nie wiedzą, jak bym chciałą z nimi pojechać, niestety wizy nie mam), chwilę potem marszrutka do Tbilisi sama mnie znajduje (ot, taka przypadłość ormiańskich i jeszcze częściej gruzińskich dworców), pakuje plecak, pobiera 5000AMD (ok.10 euro) i każe czekać. Zjawia sięjeszcze sympatyczna Niemka w czteromiesięcznej podróży. Była już w Turcji, Iranie i Armenii a na koniec zostawiła sobie Gruzję. W Iranie była sama i dostała wizę, w związku z czym obie psioczymy na irańską ambasadę i moje z nią perypetie.
Siadam na tylnich siedzeniach z zamiarem przespania się albo po prostu odpoczynku. Jakże naiwne założenie! Do dziś wspominam tę podróż jako, owszem, malowniczą, ale najgorszą pod każdym innym względem. Pal licho upał, późniejszy ścisk i stracony czas. Nic nie przebije istnego trzęsienia, jakiego doznawałam siedząc z tyłu. Już wiem, dlaczego wszyscy zajęli "przody", tam nie było tak źle, a ty człowieku podskakuj przez 5 godzin :-) Po godzinie takiej jazdy po "cudownych" ormiańskich drogach, wśród wzgórz i nad przepaściami miałam szczerze dosyć.
Na granicy wysiedliśmy, przeszliśmy odprawę. Po raz kolejny podziwiam Niemkę, która z języków obcych zna tylko angielski - i tylko z nim wypuściła się do Armenii i Gruzji, ja bym się nie odważyła. W zasadzie spotkałam jeszcze kilkoro Niemców, Francuzów i Amerykanów, którzy posługiwali się jedynie angielskim i jakoś sobie radzili. Co kto lubi, ale jestem przekonana, że gdybym nie znała rosyjskiego, na pewno nie przeżyłabym wielu wspaniałych chwil.
Od granicy do Tbilisi dzieli nas ok.godziny jazdy. Stan dróg diametralnie się poprawia, na moim tylnym siedzeniu panuje wręcz luksus. Dojeżdżamy na stację Ortaczala, obskakują nas taksówkarze, którym uprzejmie odmawiamy. Okazuje się, że na dworcu nie pracuje kantor, na szczęście moja współtowarzyszka ma przy sobie kilka lari. Konsultuję się z taksówkarzem co do sposobu dotarcia na dworzec kolejowy. Jedziemy we dwie, bo jak się okazuje, ona ma tam niedaleko umówione spotkanie, a i mój host z couchsurfingu podał mi adres w tamtej okolicy. Jedziemy więc marszrutką 94 przez całe Tbilisi, kluczymy po wąskich uliczkach pod Narikalą, po centrum. Moje pierwsze wrażenie z Gruzji (przede wszystkim tyczące się stolicy) - Gruzini nagminnie nadużywają klaksonów, co w Polsce jest rzadko spotykane i chyba nawet podlega mandatowi w pewnych przypadkach. Tbiliscy kierowcy nic sobie z tego nie robią i trąbią na całego i co chwila! Może dlatego, że miasto bardzo się korkuje, no ale panowie (i panie), trochę wyrozumiałości :-)!
Docieramy do dworca (nie żebyśmy były co do tego przekonane), gdzie znajdujemy kantor. Szukamy ulicy królowej Tamary, przydaje się moja lekko zakurzona znajomość gruzińskiego alfabetu. W ciągu najbliższych dni nabiorę wprawy, ale ten pierwszy dzień był pod tym względem katastrofalny. Jeszcze jakiś czas idziemy razem ulicą aptek. Tak, Koka (host) potwierdził potem moją tezę co do tego, że na dość długiej ul.Tamary nie ma nic innego oprócz aptek.
Z trudem odnajduję swoje lokum, jestem padnięta do granic, na dodatek ul.Agmeshenebeli jest cała rozkopana, remont obejmuje nie tylko jezdnię i chodniki ale też elewacje na odcinku jakichś 2 km, więc przejście tamtędy to nie lada wyzwanie. Do tego upał jak w Erywaniu. Docieram, witam się z Koką, wdrapujemy się na drugie piętro hostelu (Koka prowadzi Sky Hostel przy ul.Agmeshenebeli 77). Chwilę rozmawiamy po czym zostaję sama i odpoczywam... to było mi potrzebne!
Musze jeszcze zapewnić sobie transport na dalszą podróż, wracam więc na dworzec kolejowy (wrr!) z zamiarem kupienia biletu na nocny pociąg do Achałcyche (informacja o pociągu ze strony gruzińskich kolei). Dowiaduję się jednak, że pociągu już nie ma, cudownie. Szybka decyzja w trakcie przechodzenia do innego okienka i oto kupuję ostatni bilet do Batumi (Machindżauri) na 7.07, wersja nocna, wagon kupiejny (płackarty już nie było, ale nie żałuję), 23 lari. Nieco zaskoczona nagłą zmianą planów wracam do hostelu. Następne dwa tygodnie będą ciągłą zmianą planów, więc należy się przyzwyczaić :-)
Wieczorem siedzimy z gospodarzem i jego bratem, oraz mieszkającymi tu prawie na stałe Tarryn z Kanady i Ryanem z UK, gadamy i słuchamy muzyki. Koka bardzo lubi Polaków, puszcza mi nasze piosenki i próbuje śpiewać po polsku - "Nie ma ciebie" Bregovicia i Kayah w jego wykonaniu to bezcenne wspomnienie! Do późnej nocy jeszcze siędzę na balkonie swojego pokoju.... co przyniesie jutro? Mam nadzieję, że nie spotka mnie już taka podróż, jak ta na trasie Erywań-Tbilisi. Cóż, myliłam się :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz