wtorek, 9 sierpnia 2011

11.07 - Mccheta albo podryw na Osetyńca :)

Rano wysiadam w Tbilisi, gdzie słońce zaczyna już podgrzewać (atmosferę). W Batumi pewnie wciąż pochmurno, takie moje szczęście. Po raz pierwszy wpadam na stację metra, wyrabiam sobie kartę (musowo, inaczej nie pojeździcie sobie metrem) i zjeżdżam na dół. Po kilku minutach jestem już na stacji Didube (naziemnej) i idąc za tłumem trafiam w dworcowe piekiełko po tbilisku. Mydło i powidło, owoce, warzywa, papierosy i czacza a w tym wszystkim jeszcze setki marszrutek. Napotkany naganiacz prowadzi mnie przez ten bazar do marszrutki jadącej do Mcchety. Bilet (1 lari) kupuje się, o dziwo, w kioskowej kasie. Dostaje mi sie honorowe miejsce koło kierowcy, co będzie miało znaczenie dnia następnego, ale o tym trochę później.

Przejazd z punktu A do punktu B nie trwa długo, więc początkowo napchana marszrutka szybko się wyludnia. Już w Mchcecie kierowca pyta, gdzie ma mnie wysadzić, na co otrzymuje moją rozbrajająco szczerą odpowiedź: Nie mam pojecia... A że kierowcy marszrutek to ludzie bardzo pomocni to bardzo szybko zostaję poinstruowana, w którą stronę iść, co zobaczyć i jeszcze dowiaduję się, gdzie mam stanąć jutro rano, żeby wrócić do miasta.



Wysiadam więc i kieruję się ku centralnemu punktowi Mcchety - cerkwi Sweti Cchoweli (nic bardziej prostego, wieżę widać ponad dachami okolicznych domów). Samo "centrum" Mcchety nie robi na mnie wrażenia - nie lubię takich wypieszczonych pod turystów, sztucznie wyglądających miejsc, gdzie z lekka zatraca się prawdziwy ich klimat. Sweti Cchoweli natomiast robi wrażenie. Cerkiew jest otoczona murem, prawodpodobnie pełniła jakieś funkcje obronne. W samej świątyni odbywały się namaszczenia władców, są tu też liczne grobowce władców i późniejszych książąt, spadkobierców dawnych rodów panujących. Malowidła naścienne, ikony, świeczki... Tym razem przepisowo okrywam się chustą :-)


Posiedziałam jeszcze przed cerkwią kontemplując i wdychając ducha historii, ale nie dawał mi spokoju widniejący na horyzoncie monastyr Dżwari. Jak tam dojść? Kierowca marszrutki od razu powiedział mi, że ludzie odpuszczają sobie wizytę tam, bo daleko, ale można pojechać taksówką (a wypchaj się). Idę w stronę odległego wzgórza, ale ups, natrafiam na rzekę, mostu na horyzoncie nie widać. Wracam więc w okolice Sweti Cchoweli zasięgnąć języka u tubylców. Dopiero za trzecim razem trafiam na rosyjskojęzyczną babkę, która zapewnia mnie, że tam gdzie byłam jest most! Na pewno, tylko trzeba iść trochę na lewo. Idę więc... a mostu jak nie było tak nie ma. Są natomiast robotnicy, którzy usłużnie objaśniają, że ten most to jest "tam hen hen" i muszę iść po tej drodze w krzakach i znajdę most. Idzie się przez krzaki, przez wysypisko śmieci, różne chaszcze. I oto ze 2 kilometry dalej - most! :-) Za mostem, o ironio, jeszcze większe gąszcze (uwaga na węże!), a po nich wyjście na autostradę, tudzież drogę szybkiego ruchu ( jedzie się po niej wyjeżdżając z Tbilisi na północ i zachód, np. do Gori, Batumi czy Kazbegi).

Dżwari już prawie na wyciągnięcie ręki, góruje na wzgórzu, które chyba zamierzam zdobyć na dziko po prostu wdrapując się wśród krzewów, innej drogi nie widzę. Na ten moment jednak próbuję dotrzeć do legalnego przejścia przez autostradę. Idę z prądem, obtrąbiana przez każdy pojazd. Gruzini, uwielbiam Was :-) Zatrzymuje mnie jedyna piesza dusza na trasie, tłumaczy, że jedyne przejście wiedzie przez płotek (szeroki i dość wysoki klomb) rozdzielający pasy ruchu w przeciwnych kierunkach. To teraz wyobraźcie sobie, jak z plecakiem przeskakuję ten klomb przy wtórze klaksonów :-) Dalej idę już pod prąd, żar leje się z nieba i doskwiera 20kg na plecach. Dochodzę do czegoś, co wg mnie mogło być hardkorową ścieżką - podejściem  pod Dżwari (o niedalekiej  i całkiem cywilizowanej szosie wiodącej na wzgórze dowiem się już za niecałą godzinę...). Przed "forsowaniem szczytu" postanawiam trochę odsapnąć na poboczu. I tu zaczyna się przekomiczna epopeja pt. Podryw na Osetyńca, którą przytaczam we fragmentach nadających się do przytaczania przed 22.00.

Samochody trąbią, zwalniają - idzie przywyknąć i nie zwracasz już na to uwagi. Przejeżdza niebieska furgonetka. Zatrzymuje się 200 metrów dalej i zaczyna cofać. Na autostradzie! W myślach już szykuję sobie tekst, jak spławić gościa. Siedzę dość daleko od jezdni, a on woła coś do mnie po gruzińsku, więc objaśniam mu, że ja nie mówię w tym języku. Podchodzę jednak do samochodu, co by konwersacja spławiająca była bardziej przekonywająca. W samochodzie siedzi młody chłopak, lat 24 jak się potem okazało. Pyta dokąd się wybieram i czy mnie nie podwieźć. Niedoczekanie twoje, chłoptasiu! :-) Przekonuję go, że "ja sama, ja sama wsio" i nie potrzebuję jego pomocy. On jednak nie daje za wygraną, wysiada i po chwili siedzimy na tym piekielnym poboczu i prowadzimy pogawędkę zapoznającą, chociaż ja wciąż jeszcze próbuję się stawiać. Slyszę, że chyba mnie porąbało, skoro chcę się pchać pod górę po tej ścieżce, że niedaleko jest droga i że on mnie podwiezie, sam sobie też pójdzie do cerkwi przy okazji (bo to taki religijny naród, jeżeli zdążyliście już zapomnieć!). Zwracam mu tylko uwagę, że przecież jedzie w przeciwną stronę (do Chaszuri, które mnie ciągle prześladuje), ale on wykręca się stwierdzeniem, że przecież może sobie zrobić przerwę. Taaak. Jeszcze ostrzegam go, że jestem uzbrojona (mam nóż i nie zawaham się go użyć!) i w ogóle konstatuję, że pewnie jest maniakiem i chce mnie porwać, na co on tylko się śmieje. Pierwsze koty za płoty i po chwili nieufnie wsiadam do tej jego furgonetki. No tak, nie jesteś maniakiem, a po cholerę masz nóż na desce rozdzielczej, kolego? :-)

Koniec końców przekonuję się, że faktycznie zmierzamy do monastyru. Punkt na korzyść Murmana (co za imię!). Rozmawia się nam nad wyraz dobrze, o tym i o tamtym, siamtym, o tym, że mu się podobam i wedle tradycji powinien mnie teraz porwać i zmusić do ślubu i że on to by mnie na pewno nie puścił samej w tak daleką podróż! Trudno opisać teraz naszą rozmowę i to co się działo w mojej głowie, ale może nawet nie warto. Czysty komizm... Uf, dojechaliśmy, ale zamiast od razu iść do cerkwi schodzimy po skałkach w dół i podziwiamy zlewające się rzeki (konkretnie ujście Aragwy do Mtkwari).


Romantyzm sytuacji pierwsza klasa. Od tej słodyczy chyba włączył mi się chwilę alert i znów zaczęłam przekonywać Murmana, że nie jestem głupia i dobrze wiem, że mnie okłamuje. Swoją drogą, bardzo miła jestem... Patrzę w dół i zastanawiam się, hm, chyba bym tu nie podlazła z tym plecakiem, więc może jednak dobrze, że się chłoptaś zatrzymał? :-)

Zwiedzamy cerkiew, spoglądamy z góry na Mcchetę i szukamy z góry miejsca na mój namiot. Niemalże planujemy już naszą świetlaną przyszłość, chociaż dobrze wiemy, że to wszystko żarty. "Wymsknęło" mi się, że jutro muszę wracać do Tbilisi, bo mam urodziny, to mój Osetyniec od razu zaoferował się, że przyjedzie do mnie rano z kawą i torcikiek. Obiecanki cacanki mój drogi! W końcu wychodzimy, stwierdzamy, że najlepiej jak pojedziemy na piwo dla uczczenia naszej znajomości. I tak oto lądujemy w malowniczym lesie pod Dżwari. Naszej długiej rozmowy nie będę już przytaczać, bo była zbyt długa i mi się nie chce. W każdym razie po mile spędzonym czasie, uświetnionym koncertem świerszczy (no niestety Murman nie zdołał się nauczyć, jak wymawiać "świerszcz") zjeżdżamy znów na autostradę, ja w doskonałym (prawie) humorze, Murman z lekka zawiedziony ale trzyma się chłopak, trzyma :-) Po drodze przychodzi czas na poważne rozmowy dwojga dorosłych ludzi - muszę przyznać, że wiele z niej wyniosłam, zarówno w kwestii zakamarków dusz męskich, jak i dusz gruzińsko-osetyńskich. Ostatecznie Murman wysadza mnie na drodze do Mcchcety, czego mu nigdy nie zapomnę, bo muszę iść jakieś 5 kilometrów w palącym słońcu, kompletnie roztrzęsiona i do cna poruszona.

Resztę dnia spędzam pod Sweti Cchoweli. Zatrzymuję dwójkę Polaków, którzy zamierzają iść na Dżwari a potem spać w Mcchecie w namiocie, ale w końcu nie wiem, gdzie spali, na wskazane przeze mnie miejsce się jednak nie stawili, przypuszczam, że nie zdążyli wrócić z Dżwari przed nocą i zostali tam na górze. Ja zaś rozbiłjam się przy rzece, z widokiem na monastyr. Już po chwili przychodzi gospodarz domu na skraju Mcchety - nauczyciel wf Zachar, przesympatyczny człowiek, z którym długo jeszcze rozmawiam. Dostaję od niego grube gwoździe, które do końca wyjazdu będą mi służyły jako śledzie i wbiją się każdy grunt (w przeciwieństwie do tych fabrycznych). Zasypiam i mam o czym śnić, mimo to nic mi się nie śni.

Rano Murmana ani śladu (sic!), toteż rozżalona idę do miasteczka, co by złapać marszrutkę do stolicy. Zatrzymuje się autobusik, pakuję bagaż, niestety na początku muszę trochę postać wygięta w paragraf. Nagle kierowca się odwraca i pyta, czy go nie pamiętam, bo przecież wczoraj wiózł mnie do Mcchety :-) Świat jest mały. Resztę drogi spędzamy na miłej rozmowie o Gruzji, Polsce i polityce, a na koniec jeszcze kierowca odśpiewuje mi prawdopodobnie gruzińskie "sto lat".

Jestem na Didube, marzę o jak najszybszym dotarciu do hostelu i chwili spokoju. Nie mam go jednak zbyt wiele, bo przecież trzeba świętować. Koka niestety akurat obiecał odwieźć Tarryn do Batumi, więc zostaję w towarzystwie jego brata. Znów poważne rozmowy o życiu i śmierci zakrapianie koniakiem. I jeszcze wmawiają mi, że jestem młoda i naiwna itd itd. I co, ja mam jutro w takim stanie zdobywać Gergeti??? Nie wiem czy to dobry pomysł :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz