poniedziałek, 8 sierpnia 2011

8-10.07 - Herbacianych pól już nie ma albo Batumi.

Pociąg podjeżdża na tbiliski dworzec główny, tłumy ludzi ruszają do dyżurnych wagonów w celu okazania biletu. Znajduję swoje, jak mi się wydaje, miejsce w ósmej kuszetce, spotykam tam młodą Gruzinkę studiującą w Niemczech oraz jej babcię, odprowadzającą dziewczynę na pociąg. Prawie się rozgaszczam, ale ostatecznie wyskakuję jeszcze na dymka. Wracam tuż przed odjazdem, a tam zamieszanie na cały wagon. Wspomniana gruzińska babcia prosi mnie o bilet i tłumaczy, że jednak to nie moje miejsce, bo ósemka to numer miejsca w drugiej kuszetce a nie numer tejże. O niebiosa, jakby bilet był wydawany z angielsko- albo rosyjskojęzyczną adnotacją to byłoby cacy, a tak - sami popatrzcie. Co bardziej obeznani ze szlaczkami mogę tu nawet odnaleźć moje imiona i nazwisko :-)

Mój nowy przedział szybko się zapełnia, poznaję się, rozmawiamy. Jadę z trzema tbiliskimi lekarzami: starszą panią (zapomniałam imię...), Gruzinką Tamarą i Ormianinem Wiktorem (jadą na konferencję). Towarzystwo szczególnie dwóch ostatnich bardzo mi odpowiada, w momencie gdy Wiktor wyciąga samogon już wiem, że ze spania nici. I tak siedzimy dokonując istnej wymiany międzykulturowej, do tego stopnia, że mój nowy znajomy w Chaszuri wysiada po nową butelkę. Ok, przyznaję, po 4.00 poszłam spać, myślę, że za pół godziny nie byłabym w stanie sama wejść na górną półkę, gdzie mi wypadło miejsce :-) A tak śpię chociaż do 7.00 rano.

Wysiadamy razem w Machindżauri i wciąż rozweseleni lekarze zabierają mnie taksówką do miasta, gdzie wysadzają przy bulwarze. Dzięki! Od razu idę nad morze - pierwszy dzień w Batumi upłynie mi pod znakiem megakaca, a mam nadzieję, że szum morskich fal i kąpiel dobrze mi zrobi. Płonne nadzieje, niestety.

Pogoda jest średnia, ok, jest ciepło, ale przez kolejne trzy dni nie będzie w Batumi słońca. Ani trochę. Pocieszam się faktem, że to jeszcze nie sezon, dzięki czemu na plaży jest luz, można przysiąść na ławce w przepięknym parku przy bulwarze i w ogóle, chyba lepiej odpoczywać we względnej ciszy, nie? Jedyny problem to mój bagaż, którego nie mam gdzie zostawić i ciągnę go ze sobą tak, jak żółw taszczy swój domek :-)

Muszę przyznać, że spodobało mi się w Batumi, szczególnie urzekło mnie nabrzeże. Ładne, zadbane, nowoczesne. Potem w gazecie Вечерний Тбилиси przeczytałam, że modernizacja i rozwój Batumi to oczko w głowie prezydenta Saakaszwilego. To w Batumi usłyszycie na ulicy rosyjski (w Tbilisi jest to rzadkością). Można pospacerować po samym mieście (wieczny remont nie powinien odstraszyć) lub po bardzo długim deptaku wzdłuż plaży. Przy informacji turystycznej można wypożyczyć rower. Życie nocne też kwitnie.

Pierwszego dnia udałam się marszrutką z "dworca" (na końcu ul.Gamsachurdii idąc od bulwaru, 1 lari) do przygranicznego Sarpi. Po pierwsze, myślałam, że tam rozbiję namiot na noc, a pod drugie chciałam sobie popatrzeć na Turcję (i na meczet tuż za granicą). Granica przebiega po plaży. Na jedynej, przyplażowej drodze ustawiła się długa kolejka aut czekających na wjazd do Turcji. Ja z kolei rozłożyłam się na plaży i odpoczywam po nocy.

Dopiero po kilku godzinach trochę zawiedziona wracam do Batumi - ze spania w Sarpi nici, bo nie jestem taką desperatką, żeby spać na kamieniach. Ostatecznie wieczorem jadę do Machindżauri i rozbijam się prawie odrazu za dworcem, przed płotami domów przy plaży - jest tam trochę piaszczystego miejsca. Jakiś Gruzin w średnim wieku pomaga mi rozbić namiot, robię to pierwszy raz, więc każda para rąk się przyda. Potem dojdę do takiej wprawy, że będę go sama rozstawiać w 5 minut :-) Pierwsza noc jest spokojna, drugą pamiętam do dziś, bo banda wyrostków starała się mnie wystraszyć. Czaili się po ciemku, coś tam krzyczeli, a na koniec rzucili mi koło namiotu świecące petardy. Dzecioki...

Dwa kolejne dni upływają na zwiedzaniu Batumi, plażowaniu (jeżeli plażowanie bez słońca można nazwać plażowaniem), kąpielach w cudownym Morzu Czarnym i odrzucaniu zalotów Gruzinów maści wszelakiej. Batumski epizod stosunków damsko-męskich polsko-gruzińskich mogę uznać za najśmieszniejszy i najdurniejszy. Dlaczego? Bo Batumi to taki nasz Sopot... chyba nie muszę wyjaśniać.

A w niedzielę, tj. dzień wyjazdu, pada. Po raz ostatni nawiedzam czarnomorską perełkę, szwendam się  tu i tam, przykładnie kąpię sie w zroszonym deszczem morzu i wracam do Machindżauri. Kilka godzin czekam na pociąg, ale przynajmniej sucha. Jak na złość w poczekalni jest wielodzietna i poligamiczna rodzina z Kutaisi, dzieciaki są tak rozwrzeszczane, że głowa mi pęka. Uff... pojechali, mam chwilę czasu, żeby zaplanować dalszą podróż. Wybieram Mcchetę, starą stolicę Gruzji. Będę tam nocować a rano, tj. już 12.07 wrócę do Tbilisi. Idealny plan. Nie mam na nic siły, po dwóch nocach spania na twardym marzę o miękkiej półce w kuszetce pociągu (tylko dwie noce? Toż to luksus, który z rozrzewnieniem wspomnę pod koniec wyjazdu, po siódmej z rzędu nocy w namiocie :-)). Dzięki Bogu moi współpasażerowie nie są zbyt rozmowni i nawet dałoby się porządnie wyspać, gdyby Szwed nie chrapał jak opętany :-) 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz