Rankiem 4.07 wysiadłam na erywańskim lotnisku Zwartnoc, nie ukrywam, że ze ścieśniętym żołądkiem i mocniej bijącym sercem. A więc jestem! Dookoła prawie sami Ormianie, wszystkie napisy po ormiańsku. Wymieniam euro na dramy (1000 dram - ok.2 euro) i staję w długaśnej kolejce po wizę. Wypada dodać, że znajomość angielskiego na tym międzynarodowym lotnisku jest rzadkością, więc przydaje się rosyjski. Wiza na 21 dni to wydatek 3000AMD (6 euro), wyrabiana na miejscu, bez konieczności wklejania zdjęcia, pobierania odcisków palców itd :-) Kolejna, jeszcze dłuższa kolejka wiedzie do odprawy paszportowej, a dalej już tylko odbiór bagażu (należy zrobić to jak najszybciej bo w hali okropnie cuchnie!) i wychodzę na świeże powietrze. Wokół zarysowane we wschodzącym słońcu wzgórza... i tłumy taksówkarzy, oczywiście.
Nie zamierzam dać się naciągnąć (i Wam nie radzę), więc wychodzę poza teren lotniska. Do pierwszego autobusu do Erywania jeszcze kilka godzin, zagaduję więc dwójkę Polaków (Ankę z synem Grześkiem), którzy lecieli tym samym lotem i niedługo potem targujemy cenę taksówki. Oni jadą do hostelu, ja od razu na dworzec autobusowy Kilikia. Upał zaczyna dawać się we znaki - w Warszawie było mniej niż 20 stopni, tutaj temperatura niebezpiecznie i coraz szybciej zbliża się do 40.
Poinstruowana przez taksówkarza czekam na przystanku marszrutek na busik do Etchmiadzyna, gdzie znajduje się kompleks cerkiewny. Czekam i czekam, żar leje się z nieba. Pytam przechodniów, czy na pewno z tego przystanku dojadę, i czy autobus ma jakieś oznakowanie np. numer albo napis po rosyjsku? Tak, młoda dziewczyna konsultuje się z dziadkami i już wiem, że marszrutka na Etchmiadzyn to nr 111. Czekam jeszcze ok. godziny ("podróżowanie to częste czekanie" :D), aż wreszcie uda mi się załadować siebie i dwudziestokilogramowy plecak do rozklekotanego autobusu. Kierowca nie zna rosyjskiego, ja-ormiańskiego, ale jakoś dogadujemy się co do ceny, niestety przystanek muszę znaleźć na czuja (dla nieobeznanych - w marszrutkach zasadniczo to pasażer ustala, gdzie marszrutka ma się zatrzymać i wykrzykuje to przez cały autobus). Tymczasem autobus zapełnia się do granic tak, że ostatni pasażerowie wiszą na otwartych drzwiach. Jestem atrakcją dla współprasżerów - trzeba przywyknąć do tego, że ludzie patrzą się na ciebie jak na przybysza z kosmosu. Kiedy na horyzoncie pojawiają się cerkwie, to najlepszy znak, że dojeżdżam. Wysiadam prawdopodobnie w centrum miasteczka (położonego zresztą niedaleko od Erywania), jak się okazuje - wprost przed parkiem, w którym mieści się wspomniany kompleks cerkiewny. Sam park nie zachwycił, akurat był remont (swoją drogą, gdziekolwiek nie pojechałam, wszędzie był remont!), kilka pomników, dość ciemno i "nieparkowo". Główna cerkiew to jedna z najważnieszych ormiańskich świątyń - bardzo stara i związana zapewne z historią kraju. Jak opowiedział mi napotkany dziadek (który oprócz tego wspominał swój wyjazd do Krakowa przed trzydziestoma laty oraz zapraszał na koniak) cerkiew liczy sobie 33 metry wysokości - bo Jezus żył 33 lata. Mimo wczesnej godziny w cerkwi ruch - jak i w każdej innej cerkwi na Kaukazie, bo Ormianie i Gruzini to narody bardzo religijne. Jak się to ma do rzeczywistości dowiedziałam się niecałe dwa tygodnie później. Różnie to bywa :-)
Przy cerkwi stoji całe mnóstwo budynków, seminarium, klasztor, pomieszczenia gospodarcze oraz chaczkary z różnych miejsc kraju. Można pospacerować, pokontemplować i spróbować rozszyfrować znaki ormiańskiego alfbetu.
Docieram do Erywania, na Plac Republiki. Pytam kilku osób o ul.Puszkina, kierują mnie tak, że przez dłuższy czas błądzę i błądzę, nareszcie docieram... uff, w Envoyu jest klimatyzacja, duży plus dla nich! Spotykam to Ankę i Grześka, już poparzonych palącym słońcem. Po zasłużonym odpoczynku wyruszam na podbój ormiańskiej metropolii, ale o tym w następnym "odcinku".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz