Ze względu na panujące na Kaukazie upały postanawiam zacząć zwiedzanie Tbilisi dość wcześnie, zamierzam wyjść z hostelu koło dziewiątej. Jest 10.00 – wychodzę i wpadam w tbiliski chaosik. Podczas pierwszego pobytu w stolicy nie korzystałam jeszcze z usług najgłębszego metra świata, a szkoda, bo miałam je pod ręką. No ale zwiedzanie jest zwiedzanie, nie można się aż tak lenić! Uzbrojona w angielskojęzyczną mapkę (mapą nie nazwiesz) miasta idę przez poranne Tbilisi, mijam ludzi spieszących się niewiadomo dokąd i dziadków przesiadujących godzinami na krzesełkach wystawionych w bramach kamienic. Dochodzę do Mtkwari – rzeki przecinającej miasto (po rosyjsku Кура). Zawsze zastanawiał mnie jej kolor, jest jakby jasnobrązowa, wybielona. Na pierwszy rzut oka brudna, ale jak się potem okazało wcale tak nie jest i można nawet zaryzykować kąpiel gdzieś za miastem (sprawdzone na własnej skórze).
Dalej zaczynają się schody. Metaforyczne, bo trafiam w rejon jakichś remontów, ogrodzony i nieoznakowany. Wydaje mi się, że idę ulicą pod prąd, ale cóż, naśladuję tubylców - złota zasada nr 1 :-). Przechodzenie przez ulicę przypomina mi od razu Lwów - nie masz co czekać, bo i tak samochody cię nie przepuszczą, musisz więc zdecydować się na odważny ruch. Spraktykowane nawet na ruchliwym skrzyżowaniu czteropasmowej ul.Pszeweli...
Dochodzę do stacji metra Rustaweli, zaraz obok pomnik Szoty Rustawelego (a czemu on stoi tyłem?) i początek reprezentacyjnej ulicy nazwanej na cześć tegoż zapewne genialnego dwunastowiecznego gruzińskiego wieszcza. Jeżeli mam być szczera to sama ulica mnie nie zachwyciła, przypomina mi trochę naszą łódzka Piotrkowską, tylko budynki są trochę większe a sama ulica nie jest deptakiem (ok, Piotrkowska w sumie też nie jest). Wydaje mi się, że Rustaweli to taka promenda pełna butików, galerii, teatrów, no, cały ten wielkomiejski zgiełk :-) Wzdłuż chodników po obu stronach pełno ławek, przeważnie zajętych, bo przecież Gruzinom (mężczyznom) się nie spieszy i zawsze znajdą czas, żeby w towarzystwie znajomych połuskać słonecznik. I zasyfić chodnik dookoła przy okazji.
Przede mną plac Wolności, po prawej stronie stacja metra o takiej samej nazwie - Tavisuplebis moedani. Co ciekawe, to chyba jedyna nazwa stacji, która się nie tłumaczy (w tbiliskim metrze komunikaty są po gruzińsku i angielsku, tak więc usłyszycie Vagzlis moedani - Station Square, Teknikuri universiteti - Technical University itd. ale ja nigdy nie słyszałam Freedom Square, zawsze tylko zagadkowe Tavisuplebis moedani). Idę pod budynek po drugiej stronie placu, w nadziei na to, że Informacja turystyczna będzie otwarta. Nie była, no bo po co? Zaczynam więc samodzielne poszukiwania drogi do Narikali i pomnika Matki Gruzji, który widzę przed sobą w górze, ale jak się tam przebić? Oto jest pytanie.
Od początku prawie zdaję się na intuicję i koniec-języka-za-przewodnika, bo moja mapeczka nie uwzględnia tak małych ulic a Narikali zasadniczo w ogóle nie odnotowuje. Oczywiście nazwy ulic to loteria - przeważnie po gruzińsku, stare radzieckie tabliczki bywają dwujęzyczne, a ras na ruski rok trafi się coś po angielsku.
Nie wiem jak, ale dochodzę do Mtkwari, w pobliżu mostu Gorgasali. Po prawej coraz bliższa Narikala, przede mną cerkiew, do której kieruję pierwsze kroki. Przystaję i podziwiam widoki, niedaleko od tego miejsca jest Pałac Prezydencki (kontaminacja Bundestagu i Białego Domu) oraz słynna Cminda Sameba, ogromna złota cerkiew. Most obok - Most Pokoju "trochę" się wyróżnia na tle zabudowy starego Tbilisi...brr!
A więc jestem pod cerkwią Metechi, której początki sięgają VI wieku n.e. Tuż obok pomnik króla Wachtanga Gorgasali - władca siedzący na rumaku spogląda na swoje miasto. Cerkiew stoi na urwistym brzegu rzeki, a tuż przy tafli wody mieści się kaplica (spójrzcie z mostu), poświecona ofiarom najeźdźców. W Mtkwari straciły życie tysiące Gruzinów odmawiających przejścia na islam.
Cerkiew Metechi była przebudowywana, była teatrem a nawet więzieniem - siedział tu Maksim Gorki! Do środka niestety nie weszłam, jak na złość zapomniałam chusty, a musicie wiedzieć, że Gruzini są w kwestii nakrycia kobiecej głowy dość kanoniczni.
Wracam na prawy brzeg i idąc między remontowanymi kamieniczkami Rike wspinam sie do murów Narikali. Podejście jest dość strome, więc na co jeszcze posypywać je piaskiem? Czyżby po to, żeby sobie zęby powybijali? Docieram do twierdzy, ale muszę odpocząć, bo czterdziestostopniowy upał dał mi się już we znaki. W obrębie samej twierdzy oglądam nową cerkiew św.Mikołaja i wdrapuję się na mury - niezła frajda, zobaczyć, jak daleko odważysz się pójść :-)
Wychodzę poza mury i idę zboczem wzgórza w poszukiwaniu Matki Gruzji. Już wiem, dlaczego tbiliska młodzież i jej podobni ludzie upodobali sobie to miejsce na wieczorne posiadówki - widok na miasto genialny, a miejsce jest dość ustronne. Idę i idę i o to przede mną staje wielka biała Kartlis Deda. Z bliska to ona faktycznie jest ogromna... Spod jej stóp można podziwiać miasto, z drugiej strony ogród botaniczny, nie różniący się niczym od zapuszczonego parku. Po lewej stronie widzę park Mtacminda. Hmm.. nie mam dziś siły, więc sobie odpuszczam. A za dwa tygodnie później i tak niespodziewanie tam dotrę.
Zmordowana schodzę do podnóża Narikali i próbuję przebić się do Placu Wolności, trochę to trwa, błądzę sobie ruchliwymi gwarnymi uliczkami. Postanawiam wrócić inną drogą - przez inny most, kierując się z Placu w ulicę Puszkina (zamiast w Rustaweli). To nie był dobry wybór, bo w pewnym momencie znalazłam się na cholernie ruchliwej drodze bez chodnika. Nikogo oprócz mnie tam nie było, ale stwierdziłam, że nie mam już siły wracać (odciskiiiii!!!!) i jakoś się przebiję. No, udało się i oto jestem na Mardżaniszwili, jeszcze kilka kroków i dobijam do Sky Hostelu.
Późne popołudnie i wieczór upływa mi w miłym towarzystwie brata gospodarza i jego przyjaciółki. Chłopak funduje nam obu własnoręczny masaż...co za relaks po taszczeniu plecaka! Za kilka godzin wyjezdżam do Batumi, więc na pożegnanie zostaję poczęstowana domowym koniakiem. Z lekka odurzona tym specyfikiem muszę jeszcze iść się spakować, o nieeee. Nie wiedzieć kiedy zrobiła się noc i trzeba się było zbierać, bo megawygodny pociąg do Batumi już czeka. Ja też nie mogę się doczekac morza, morza i jeszcze raz morza, ale przede mną jeszcze długa podróż. Hihi, kto by się spodziewał takiego obrotu spraw :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz