niedziela, 11 września 2011

23-29.08 - Tour de Galicja :D

Szlakiem miast królewskich :-)
Kiedy: 23.08 – 29.08
Kto: K. (ja), J.
Trasa: Łódź – Częstochowa – Kraków – Wieliczka – Rzeszów – Przemyśl – Medyka(PL)/Szegini (UA)– Lwów – Rawa Ruska(UA)/Hrebenne(PL) – Zamość – Lublin – Warszawa.
Jak: autostop, pociąg
Dzień I
Rano wyjeżdżam za CZMP i po chwili wsiadam do tira jadącego na Częstochowę. Wiem, że mój towarzysz podróży właśnie opuszcza  Budapeszt. Kolejnym tirem dojeżdżam do A4. Kierowca działkowicz przemiły, wpycha mi na drogę słodziutkie pomidory :-) Z autostrady zabiera mnie wadowiczanin, podrzuca do tabliczki „Kraków”. Przez wzgląd na lenistwo i nieznajomość krakowskiego odludzia postanawiam spróbować złapać stopa w kierunku centrum (ale w którą to stronę??). O dziwo zatrzymuje się stara autostopowiczka jadąca do ścisłego centrum, mam farta. W Krakowie jestem więc po niecałych czterech godzinach jazdy (ok.11.00), nieźle jak na autostopowe first time in Poland. Nie było co się tak bać :)
Niestety J. zawisł na granicy węgiersko – słowackiej i nijak nie może się wydostać, wciąż mam jednak nadzieję, że uda mu się dojechać o cywilizowanej porze.  Łażę po mieście, spotykam się ze znajomymi z Grodna, idę na Kopiec Kościuszki, po czym wracam pod smoka wawelskiego (umówione miejsce). Wieczorem zaczyna padać, malownicze pioruny rozświetlają niebo nad rzeką, pędzę więc schować się pod Sukiennicami.  Ha, 23.00 i oto jest mój towarzysz niedoli! :) Siadamy pod smokiem, co by odpocząć i zdecydować o dalszej podróży. Na dworcu PKP rezygnujemy z drogiego pociągu do Przemyśla, wyjeżdżamy więc nocnym autobusem do Wieliczki. Na czuja dojeżdżamy do zjazdu na A4, niezłego czuja mamy. Jest 3.00, próbujemy łapać stopa (kierunek Lwów), ale bez skutku. Grzejemy się kilkoma łykami żołądkowej, złazimy na trawnik koło wiaduktu i idziemy spać. Folia i śpiwory to nie taki luksus jak namiot, ale te 2 godziny snu wydawały się być najcudowniejszym snem tego lata. Tylko pobudka już nie była tak wspaniała. Brrrrrr, jak zimno!

26-28.07 - Nad Niemnem. Wszystko co dobre szybko się kończy...

Wcześnie rano wysiadam na dworcu w Grodnie. Płakać z sentymentu nie płaczę, ale czuję, że wróciłam w odpowiednie miejsce. Przypominam sobie też swój pierwszy przyjazd do Grodna w 2009 roku, tym samym zresztą nocnym pociągiem z Mińska. Myślałam wtedy – o mamo, gdzie ja jestem? Cóż, dworzec i jego najbliższa okolica w porównaniu z Mińskiem nie zrobiły na mnie wtedy dobrego wrażenia. No ale po roku wszystko się zmieniło! :-)

Mam ok. 3 godzin czasu do zagospodarowania, bo dopiero po 10.00 będę mogła odebrać w biurze Trzeciego Sektora klucze do mieszkania, udostępnione przez polskie wolontariuszki (dzięki :D). Jestem trochę zmęczona, więc większość tego czasu spędzam na dworcu i przed budynkiem biura, nie odmawiam sobie ciastka sandwicz i kefiru z koperkiem i ogórkiem (haha, i jak to nie ma sentymentów? :D). Siedzę pod biurem, czytam książkę pani Biczel-Zahnietavaj, a przy okazji spotykam kilka znajomych i nieznajomych osób. Wiele się tu na Budionnego nie zmieniło, jak widać :D Po odebraniu klucza jadę do naszego starego mieszkanka na Wiszniewcu, do biura mam zamiar wpaść następnego dnia. W autobusie spotykam znajomego – jaki ten świat jest mały! I oto ono, blokowisko, pierwsza klatka, czwarte piętro. Nawet udaje mi się otworzyć drzwi bez większych problemów. Łza się w oku kręci… rok temu mieszkałyśmy tu w czwórkę podczas trzymiesięcznego wolontariatu w Grodnie. Tyle się działo, tyle mamy wspomnień! I proszę, znów tu jestem :-) W ramach wspomnień wcinam na poczekaniu surówkę z kiszonej kapusty prosto z Wiszniewca :)

czwartek, 8 września 2011

23-25.07 - Mińsk i Mohylew!

I otom w Mińsku! Radość i szczęście rozpierają mą duszę :-) Gdyby nie przelotne deszcze i generalnie średnia poranna pogoda, to w ogóle byłoby super. Idę na Plac Niepodległości, skąd zgarnia mnie poznany przez CouchSurfing Jauhien. Jedziemy do niego do akademika. Po drodze decydujemy, że pojedziemy dziś autostopem do jego rodzinnego miasta – Mohylewa. Ok., czemu by nie. Po krótkim odpoczynku i przepakowaniu manatków lecimy po 20 kilogramów cukru – ponoć w Mohylewie nagle zabrakło go w sklepach i mama prosi, żeby przy okazji przywieźć. Światowy kryzys?! Obciążeni słodkim bagażem wyjeżdżamy na trasę i łapiemy.
To w zasadzie mój pierwszy raz autostopem, więc jestem mega podekscytowana i chcę już, jak dziecko. A tu niestety nie idzie, mijają nas samochody na rejestracjach obwodu mohylewskiego jak i polskie tiry (oż wy!). Jakiś gość w niezłej furze podwozi nas kilkadziesiąt kilometrów, po drodze stwierdza, że ja jako Polka mogę chcieć się zapoznać z rosyjską i białoruską muzyką popularną i on mi to umożliwi. Tak, gościu, pałam taką żądzą. Puszcza więc Pugaczową i „Milion białych róż”, kooooszmar, nienawidzę tej piosenki :-) Na drugi samochód czekamy trochę dłużej, ale opłaca się stać. Dwaj młodzi bracia jadą do samego Mohylewa, popsuło im się radio, więc stwierdzili, że wezmą nas dla rozrywki. Bardzo miło nam się rozmawiało o tym i o tamtym, mam niestety wrażenie, ze pod koniec zasnęłam na chwilę, zmęczenie dało się we znaki :)

Uff, nareszcie Mohylew. Spory kawał maszerujemy na przystanek trolejbusowy. Przy okazji przechodzimy przez Dniepr… nie pamiętam już, ale pewnie zostałam przy tej okazji oskarżona o faworyzowanie Niemna :-) Nie raz jeszcze potem  J. zarzucał mi, że nie jestem obiektywna w ocenie jego miasta, i że on nie może zrozumieć, dlaczego tak lubię Grodno. A ja się po prostu droczyłam i próbowałam go tam (tj. do Grodna) zaciągnąć. Po przyjeździe do mieszkania udajemy się na zasłużony odpoczynek. Dopiero późnym wieczorem wychodzimy do miasta i zwiedzamy je w dużej mierze po ciemku, spacerując po zakamarkach, bramach, odkrywając nowe przejścia (tj. ja odkrywam, bo on już je zna). Chyba wtedy zrodziło się nasze chore „zainteresowanie” stylem wileńskiego baroku, które to stanie się swego rodzaju lejtmotywem kolejnego wyjazdu pod koniec sierpnia. Ach, vilenskaje baroka! :)

 Mohylew mi się spodobał. Naprawdę. To po prostu kompletnie inne niż Grodno miasto, więc nie ma co porównywać. Inna historia, inne losy, inni mieszkańcy itd. Trochę brakuje tu grodzieńskiej sielankowości, ale da się przeżyć! Wracamy bardzo późno, a w trolejbusie następuje atak ciem! Dosłownie, atak, wleciały na przystanku, tysiące ich było, ludzie wpadli w panikę, zaczęli się trzepać jak nienormalni, komedia.
Następnego dnia przed południem ruszamy na Pole Bujnickie, oddalone o kilka kilometrów od miasta mauzoleum – miejsce bitwy obrońców Mohylewa z faszystami. Oczywiście idziemy pieszo, tj. biegniemy pieszo, taka specyfika podróżowania z J. :-) Łazimy po polu, ja oglądam armaty i inny sprzęt bojowy, a potem jeszcze fuksem udaje się nam wejść do kapliczki, bo ona jest tylko dla grup zorganizowanych, ale jakoś udało nam się przebłagać babkę i na sekundę zostaliśmy wpuszczeni. Po drugiej stronie szosy jest zoo. Ogromne! I tak pęka mój mit o tym, że zoo na Białorusi jest wyłącznie w Grodnie. Ok., jest najstarsze, ale nie dorasta mohylewskiemu do pięt. To zoo jest świetnie „wyposażone” a żubrów to ma ze 20! Oglądaliśmy je i oglądaliśmy, spoglądając co chwila na wybieg łosia, w nadziei, że może się pojawi, ale niestety, łoś nas olał.

Wracamy do domu, gotujemy obiad. Po raz pierwszy mam okazję spróbować jego draników. Lepiej niż niezłe. A na deser robimy serniczki, bo mi się wymsknęło, że to jedno z moich ulubionych białoruskich dań :-) Przyjeżdżają koleżanki z Homla, z którymi pod wieczór udaję się do centrum. Teraz to ja robię za przewodnika po Mohylewie, pojętna ze mnie uczennica (nie odpuszczam sobie wzmianki o wileńskim baroku…).
Spotykamy ich znajomych i lądujemy w bardzo fajnej restauracyjce. Grupa się nam rozrosła, siedzimy długo. Po wyjściu czekamy na J., który biedny niesie dwa plecaki (nic, że chciałam wziąć swój idąc z dziewczynami do centrum, gentleman jest gentleman). Żegnamy się i ruszamy na dworzec kolejowy, oddalony o kilka kilometrów ale co to dla nas i dla moich mega odcisków. Kupujemy bilet na nocny do Mińska i chyba szybko zasypiamy po dniu wrażeń.
Koło 5.00 wysiadamy w Mińsku i od razu jedziemy do akademika, co by się trochę jeszcze zdrzemnąć. Nie trwa to jednak długo,  J. musi lecieć do pracy, tj. na staż. Zostawia mi klucze i obiecuje, że kiedyś wróci. Bo kilka miesięcy wcześniej obiecał, że pójdziemy do Kurapat i chce tę obietnicę spełnić, a przecież ja dziś jadę pociągiem nocnym do Grodna. Udaję się na sentymentalny spacerek po Mińsku, poszukuję też kilku starych numerów czasopisma Arche. Zachodzę do Galerii Ў, do Padziemki i do biura BNF… ale tam napotykam straszny widok, tj. gołe ściany, bo następnego dnia ma nastąpić eksmisja, o której tak było głośno. Dostaję jednak adres nowej siedziby. Ech, ale to już nie to miejsce, które dla mnie wiąże się z pierwszym pobytem na Białorusi :)  Kupuję trochę książek, ale jak na złość nie starcza mi na numer tematyczny „Lingwistyka lat 20’”. Pech to pech.

Wracam więc do akademika i robię jako takie zakupy. J. wraca, robimy studencki obiad pierwsza klasa (czyt. tosty z chałki z serem żółtym). Siedzimy, słuchamy muzyki etno i planujemy jego nie tak już odległy wyjazd stopem po Europie. Rozważamy trasę, przejścia graniczne i ew. przystanki. Jak się później okaże, plan się dość znacznie zmieni, zamiast Barcelony, Budapesztu i zahaczenia Serbii będzie Ukraina, Budapeszt, Polska i znów ukraiński Lwów. Wyjazd krótszy ale nie mniej owocny :-) Wieczorem zaczyna lać, ale mimo to ok. 21.00 decydujemy się jechać do Kurapat. No przecież obiecał, nic, że pociąg, zdążymy. Z bagażem, w ulewnym deszczu pędzimy na oddalony przystanek, musimy wyglądać zabawnie, a J. na dodatek złapał fazę na śpiewanie , w związku z czym podśpiewuje Troicę. Po długim oczekiwaniu jedziemy, w międzyczasie robi się już ciemno. Dojeżdżamy na krańcówkę i dalej pieszo galopujemy do lasu kurapackiego. Tam czeka na nas jeziorko, woda ze strumyka wylała i brodzimy w niej po łydki. W kompletnej ciemności (czyt. brak latarni) idziemy jeszcze kawałek w głąb lasu, modlimy się za dusze tysięcy niczemu nie winnych Białorusinów (w tym kwiatu inteligencji) rozstrzelanych tu przez Sowietów począwszy od lat 30’XX wieku. Miejsce naprawdę warte uwagi! Wsio, pajechali, czas nas goni. Autobus, tramwaj, metro i wciąż ulewa. Po drodze uczę J. śpiewać slawistyczny hymn, tj. piosenkę „Đurđevdan”. Nieźle mu idzie i po chwili już jedziemy i śpiewamy :-) Jeszcze tylko bilet na zwykły wagon (który okazał się być znów przerobionym płackartem, kolej dba o pasażerów) i wybiegamy na peron. Tu następuje dramatyczna scena rozstania z obietnicą, że J. zahaczy o Polskę podczas podróży autostopem.
W pociągu dużo ludzi, jednakże bez ceregieli wskakuję się na górną półkę, gotowa do snu. Rozmawiam jeszcze trochę ze współtowarzyszami i zasypiam. Nie powiem, że spało się źle, ale począwszy od Zelwy konduktorka budziła mnie na każdej (!) prawie stacji wykrzykując „Dziewuszka, eto Zelva, vam do Zelvy”, potem „Dziewuszka, eto Ros’, vstavajtie, vam do Rosi” itd. Co z tego, że już za pierwszym razem wytłumaczyłam jej, że jadę do stacji końcowej? :-)

22.07 - Próbując docenić ryską starówkę.

Po krótkiej nerwówce zwiazanej z lądowaniem wychodzę na płytę ryskiego lotniska. Pogoda prawie tak dobra, jak w Gruzji. W budynku jest tak cicho i pusto, że sprawia wrażenie opuszczonego, nawet gostek z kantoru zrobił sobie dłuższą przerwę. Odbieram bagaż, rozmawiam z tym gościem z Kazbegi a następnie, pomna wiadomości forumowych (pozdr dla Kaukaz.pl :D ), wychodzę przed lotnisko w poszukiwaniu autobusu. Sztuka ta okazuje się być niezbyt trudną, bo autobus jest tylko jeden. Przy kupowaniu biletu (ee, 0,70 łata to mega przegięcie cenowe, przy którym chowa się nawet łódzkie MPK) konsultuję się z kierowcą co do tego, jak trafić na dworzec kolejowy. I tu uwaga – na Łotwie naprawdę często będziecie słyszeć rosyjski, nie łotewski. Możecie spokojnie rozmawiać po rosyjsku. Ludzie nie mają uprzedzeń do tego języka, co zdarza się ponoć na Litwie i w Estonii. No i jest tu mnóstwo ludzi bez obywatelstwa, ale o tym później.

Przejeżdżamy rzekę, ładne nabrzeże portowe, wysiadam w centrum. O, jest coś jakby dworzec, fakt, napisane po łotewsku ale aż takim łosiem nie jestem, żeby nic nie zrozumieć :-) W gąszczu kas odnajduję te międzynarodowe, w których sprzedaje się bilety w kierunku Rosji i Białorusi. Uh, i oto on, bilet Ryga-Mińsk na dzisiejszy wieczór (odjazd o 19.00, w Mińsku trochę po 7.00), jedyne 14 łatów i to za obszczin wagon. Dobra, to mogę teraz iść trochę pozwiedzać, chociaż przez ten upał, niewyspanie i bagaż nie bardzo mi się chce łazić po ryskiej starówce. No, bagaż zostawiam w przechowalni (yyy 2 łaty ta przyjemność) i wychodzę w miasto.

Dworzec znajduje się w pobliżu starówki, więc jak zawsze śpiesznym krokiem kluczę po malowniczych uliczkach i wreszcie dochodzę do celu. Starówka jest mała i odnowiona, dość urokliwa. Bardzo widoczne są niemieckie wpływy. Sporo tu świątyń, gotyckich, strzelistych. Ten nieodczuty niestety przeze mnie urok Rygi przyciąga do miasta tysiące turystów, także z Polski. Przebijanie się przez liczne wycieczki spacerujące krokiem pogrzebowym po starówce to naprawdę żadna przyjemność, dlatego udaję się do pobliskiego parku. Ludzie wygrzewają się na ławkach i na trawce, sielanka. Tego dnia wielu młodych Łotyszy miało ze sobą namioty (albo pokrowce od nich), wydaje mi się, że szykowała się jakaś grubsza impreza, tj. festiwal.

Dzień mija mi na błądzeniu po Rydze, po czym wracam na niezbyt przytulny dworzec pozbawiony (sic!) poczekalni czy choćby ławek. Siadam więc przed dworcem na placu (prawdopodobniepopularne miejsce do siedzenia ) i popijam cydr z puszki ;) Bomba.

Nareszcie nadchodzi czas na mój pociąg, podjeżdża pół godziny wcześniej i wpuszcza nas na pokład. Zdziw miesiąca dot. białoruskich kolei (którymi sporo się przecież najeździłam w życiu) – gdzie się podziały obszczije (wspólne, zwykłe) wagony z ławeczkami? Nasz wagon to płackart (z półkami do spania i stolikami) tylko przenumerowany na zwykły. Niestety wydaje mi się, że jest zbyt wielu podróżnych, by móc spokojnie znaleźć miejsce do spania. Już po chwili jednak okazuje się, że wszyscy z naszej „strefy” w wagonie wysiadają przed granicą łotewsko-białoruską i tylko jeden staruszek dojeżdża do Połocka. Super. Rozmawiamy, wręcz dyskutujemy na różne tematy, głównie jednak o patriotyzmie i Rosjanach (i Polakach, bo mój sąsiad jest staruszkiem polskiego pochodzenia) na Łotwie. Przy kontroli biletów wychodzi na jaw, że z naszej siódemki 4 osoby nie posiadają żadnego obywatelstwa – łotewskiego po powstaniu niekomunistycznej Łotwy nie przyjęły, a rosyjskie mogliby mieć, ale nie mają. Te kilka godzin z nimi rozjaśniło mi trochę sytuację społeczno-polityczną Łotwy, przynajmniej w kwestiach narodowościowych.
Po Daugvapils zostaję ja i dwoje staruszków, Polak i ten drugi, co do Połocka jedzie. Panowie nalegają, żebym się jednak położyła, bo do granicy jeszcze  co najmniej dwie godziny i dalej jeszcze ile jechać, a przecież musze odpocząć. Wdrapuję się na górę i szybko zasypiam, budzi mnie pogranicznik. To chyba najszybsza kontrola na białoruskiej granicy, jaką w życiu przeżyłam, na dodatek pamiętam to jak przez mgłę, nie wiem, co mówiłam ,o co pytał itd. Bagażu oczywiście nie sprawdzali, więc od razu się kładę. W Połocku żegna się staruszek i zostaję sama. Do Mińska jeszcze jakieś 4-5 godzin, więc lulam. Pod koniec jazdy budzę się, a w pociągu tłum i do tego wszyscy śpią :)

środa, 7 września 2011

19-21.07 - Pożegnalna sielanka w Tbilisi

I znów jestem na dworcu Didube w Tbilisi, jeszcze tylko wymiana waluty, żeby zapłacić czekającemu przy samochodzie kierowcy i w drogę! Tym razem nie zawitam na ul.Agmeshenebeli (czyt. Sky Hostel), jadę metrem na zupełnie inną stację (Delisi) z przesiadką przy dworcu. W Wardzii było dość zimno, więc znów przemierzam miasto w długich spodniach, bluzce i na dodatek z kurtką pod pachą, przez co stanowię ciekawy okaz poglądowy dla kobiet w letnich przewiewnych sukienkach i facetów w szortach. Swoją drogą brakuje mi tu panów bez koszulek lub w podkoszulkach typu „siateczka”, tak modnych na Białorusi ubiegłego lata :)
Wychodzę na ul.Pszeweli i próbuję znaleźć odpowiedni wieżowiec i klatkę schodową. Węgier, u którego mam spać, dokładnie opisał mi trasę w smsie, nauczyłam się jej niemalże na pamięć wiedząc, że do rana telefon mi padnie, a musiałam odnaleźć się sama, bo on był akurat na wycieczce w Kazbegi (jednodniowej, o zgrozo!). Znalazłam numer, ale klatek jest od groma i ciut ciut. Wchodzę do jednej z nich, szukam mieszkania. Zaczepia mnie gość wymieniający okna, pyta, jak może pomóc. Objaśniam mu w czym sprawa, okazuje się, że nieświadomie wróciłam na Pszeweli 62. Jak tylko powiedziałam mu, że jestem z Polski, zaczął wymieniać (tj. wykrzykiwać) wszystkie znane mu nazwiska: Brylska! Polański! Tomaszewski! (a bo jeszcze wiedział, żem z Łodzi), Kaczyński! itd. Byłam już na dworze, kiedy z okna na 4 piętrze dobiegł jego okrzyk: LECH WAŁĘSA!!! Hm, czas na odświeżenie repertuaru, bo 90% młodych Polaków nie kojarzy pewnie żadnej roli pani Brylskiej :-)
Zaczepiam mężczyznę, co do którego podejrzewam, że mieszka tu i orientuje się w rozkładzie mieszkań po klatkach. (Standardowe pierwsze pytanie: Czy mówi Pan po rosyjsku? A co się będę produkować, jak ma mnie nie zrozumieć?). Prowadzi mnie do odpowiedniej klatki, pokazuje mieszkanie. No dobrze, jestem, ale nie ma klucza pod wycieraczką! Dzwonię więc do drzwi, i jeszcze proszę faceta, żeby został, jakby to było nie to mieszkanie a jego właściciele nie znali rosyjskiego… na szczęście pomoc nie jest potrzebna, bo drzwi otworzył sympatyczny Litwin, którego imienia nie pamiętam, bo było trudne.
Witaj tbiliska sielanko! Dlaczego sielanko? Ano dlatego, że ostatnie dwa i pół dnia w Gruzji spędzam w spalonej słońcem gruzińskiej stolicy na słodkim „nicnierobieniu”, może przesadzam, zwiedzałam trochę, odwiedziłam słynną Irinę z hostelu przy ul.Ninoszwili, zaczepiałam na ulicy ludzi wyglądających na Polaków (100% trafień!) i oddawałam się przyjemności nieplanowania, niemartwienia się o dach nad głową i miejsce na namiot. Błogi odpoczynek, spanie na prawie-łóżku i kąpiele w łazience z wyłącznie gorącą wodą. Bosko!
Pierwszego dnia już nigdzie nie wychodzę tylko integruję się z węgiersko-litewsko-belgijską załogą mieszkania wolontariuszy EVS. Otóż to, wolontariusz zawsze wolontariuszowi pomoże i za to lubimy EVS. Moi nowi znajomi mają mało pracy (!), więc dużo podróżują. Mają gdzie – Armenia, Iran, Azerbejdżan. Opowiadają mi o swoich planach i wspomnieniach, a ja po ponad dwóch tygodniach na Kaukazie też mam już co dorzucić do dyskusji!
Następnego dnia siedzimy do południa i nikt nawet nie rusza się do pracy (o co chodzi?). Tylko Herm z Belgii ulotnił się na jakiś czas do Swanetii zwalniając pokój dla kolejnych dwóch Węgrów, znajomych Akosa, którzy są na EVS w Baku i wpadli w gości. Wieczorem w tym węgierskim towarzystwie urządzamy imprezę pt. Polak Węgier dwa bratanki :-) Tak, oczywiście nie przepuścili okazji, żeby mi uświadomić węgierskość mojego imienia…
Wczesnym popołudniem spotykam się z Shalvą poznanym przez CouchSurfing. Spotkanie przedłużyło się do późnego wieczora. Po drodze na Plac Wolności wpadłam na Polaków z Jawora (ekspedycja na Kazbek) opętanych pragnieniem kupienia małej butli z gazem, której jednak nie mogli nigdzie znaleźć. Służę im pomocą co do transportu w Tbilisi oraz noclegów, czuję się taka mądra, nie ma co :-) Jedziemy z Shalvą do parku Mtacminda (tego, który sobie odpuściłam będąc w twierdzy Narikala). Siedzimy, łazimy, oglądamy genialną panoramę miasta (szkoda, że nie można już wejść na wieżę telewizyjną!), rozmawiamy, Shalva leczy mój zbolały żołądek wodą Borżomi (o nie, tego świństwa to mi akurat nie trzeba, ale i tak potulnie wypijam). Rozmawiamy dużo o Portugalii, skąd nowy znajomy dopiero wrócił a był tam jako kto? Jako wolontariusz EVS, ma się rozumieć! :-) Portugalki, Portugalczycy, Gruzini i Gruzinki tralala, a jeszcze okazuje się, że Shalva jest archeologiem ( i politologiem), więc dysputujemy także o historii. Schodzimy pieszo, zahaczając o znaną cerkiew i cmentarz- panteon poetów, pisarzy i ważnych osobistości (дочка Грибоедова!). Przez stare Tbilisi docieramy do Rustaweli i podziemnej restauracji serwującej wyśmienite khachapuri (na początku al.Rustaweli, idąc od pomnika temuż, po przeciwnej stronie. Pychota!). Zmywamy się po 21.00 (to już minęło 7 godzin???), na odchodne słyszę, że jestem najbardziej uśmiechniętą dziewczyną jaką spotkał w życiu (oj panowie Gruzini, powtarzacie się), fakt, mam tego dnia lekką głupawkę i chichoczę przez całe nasze spotkanie, w metrze zaś mam objawy ADHD :-). Cóż, niech będzie, miło czasem posłuchać komplementów. Wracam na Delisi a tam już czeka na mnie węgierska kompania, węgierska zupa i atak języka węgierskiego (no przecież nie mam nic przeciwko siedzeniu jak na tureckim kazaniu. Use your English, please!).
Ostatni dzień w Tbilisi. Trochę smutno, ale z drugiej strony jutro będę już w Rydze a za dwa dni – w Mińsku. Perspektywa jest zadowalająca, więc nie ma co się krzywić. Rano jadę do hostelu Iriny odebrać przysłane na jej adres białoruskie ubezpieczenie. Akurat wyjeżdża do Kazbegi spora grupa Polaków w różnym wieku. Irina udziela im cennych rad po rosyjsku, oni zaś odpowiadają po polsku. Ech, Słowianie… tylko jedna pani po chwili odwraca się do męża i pyta „No i co, rozumiesz, o czym ona mówi?”. Ucinam sobie pogawędkę z Iriną po czym wracam do domu, muszę jeszcze zrobić zakupy i  zawalczyć z pakowaniem swoich klamotów. Planuję pojechać na lotnisko wieczorem (marszrutka 37 z Rustaweli, rzadko) i poczekać na swój wylot o poranku. Jak się okazało nie musiałam zostawiać klucza pod wycieraczką, bo zdążyli wrócić Litwini (mój komitet powitalno-pożegnalny). Po raz ostatni jadę najgłębszym metrem na świecie… Na przystanku miła slawistyczna niespodzianka – naklejka reklamowa dot. jakiegoś preparatu na odchudzanie. Po gruzińsku i po CHORWACKU!. Szok tygodnia :-) Marszrutka podjeżdża nabita po brzegi, także za sprawą Hindusów i ich licznych bagaży. Dzielnie walczę o miejsce stojące i oto jadę wygięta w paragraf. Nie trzeba pisać, że lotnisko jest daleko i jedzie się długo, w ścisku, krętymi uliczkami. Dopiero pod koniec robi się luźniej i można pozwolić sobie na luksus skorzystania z siedzenia.
Dojeżdżam, jest trochę po 20.00… co tu robić? Wielki minus dla tbiliskiego lotniska za brak jakiegoś sklepu w hali głównej (nie liczę dwóch kawiarni). Przez następne 10 godzin walczę ze snem z pomocą 3 piosenek w telefonie i gruzińskich papierosów marki Bond. Na dodatek o mały włos zostałabym porwana do Batumi przez młodych Azerów, którzy dopiero co przylecieli z Baku. Kosmos :-) Ok. 5.00 chyba się poddałam i zasnęłam na pół godziny, zaraz po przebudzeniu zobaczyłam znajomych Polaków, też lecących do Rygi.
Nareszcie wylatujemy! Niestety nie da się spać, przemilczę zachowanie jakiejś pośledniej  brytyjskiej drużyny futbolowej. Poranny przelot nad Kaukazem zaliczam do najcudowniejszych widoków w życiu! Dolatujemy nad Rygę i przez chwilę mam wrażenie, że pilot stracił panowanie nad sterem i zaraz spadniemy – samolot wykręcał bardzo nisko nad taflą Bałtyku tak, że było widać marszczenia na wodzie i kąpiących się plażowiczów. A już po chwili lądowaliśmy na Riga International Airport. Witaj Unio Europejska :-)

18 -19.07 - (Monastyczne) cierpienia w Wardzii.

Jeszcze raz powtórzę - nie należy wierzyć forumowym rozkładom jazdy, a w Borżomi nawet temu, który dostajecie w informacji turystycznej. Dlaczego? Bo marszrutki do Achałcyche jeżdżą co godzinę minimum z dworca autobusowego „pod mostem” a nie, jak twierdzi rozkład, jedna rano i jedna wieczorem. Wydaje mi się, że można też dostać się do Wardzii załapując się na kursujący raz dziennie autobus z Tbilisi tamże, ale to już wyższa szkoła jazdy, bo on tylko przejeżdża przez dworzec nie zatrzymując się.
Droga z Borżomi do Achałcyche wiedzie wśród wzgórz, krajobraz za oknem zdaje się być jednak jakiś szarawy, przytłumiony – to pewnie wrażenie po 2 dniach spędzonych w soczyście zielonym Borżomi.  Niestety zostało mi miejsce na tylnym siedzeniu, toteż przez ponad godzinę trzęsłam się i podskakiwałam na przemian. Kompletnie zmarnowana wysiadam na dworcu w Achałcyche i rozpoczynam poszukiwania czegoś, co byłoby marszrutką do Wardzii. To już nie jest takie proste, bo są podobno tylko 2 (a fora podają więcej!? dziwne). W palącym słońcu krążę miedzy maszynami, odczytuję nazwy z gruzińskojęzycznych tabliczek i odczuwam narastające rozczarowanie. Mam poczucie, że utknę tu do wieczora (jest przed 12.00). Po raz pierwszy zdarza mi się, że zagadnięta grupa kierowców nie chce/nie umie mi odpowiedzieć, na domiar złego mam wrażenie, że śmieją się z mojego nieciekawego położenia. Granda! Wreszcie zagaduje mnie inny kierowca, prowadzi do – o zgrozo dworców!!! – poczekalni, pokazuje kasę i stwierdza, że o 12.20 będzie marszrutka do Wardzii. Szczerze mu dziękuję i nabywam bilet (5 lari, wcześniej jeszcze Borżomi-Achałcyche to koszt 4 lari). Dworzec w Achałcyche to niewielkich rozmiarów plac położony przed budynkiem, gdzie, jak to w Gruzji, dostępne jest mydło i powidło. Nigdy bym nie przypuszczała, że tam w środku można kupić bilet. Poczekalnia jest mega obskurna, zasypana łuskami słonecznika i innymi śmieciami, siedzenia wątpliwej czystości. Naprzeciwko mnie, pośrodku sali, siedzi gość, który święcie wierzy, iż jest aktorem Alanem Deloinem. Gdybyście mogli widzieć, jak się zachowuje. Szarmancko zapala papierosa, cos do kogoś mówi i całym swoim jestestwem jest Deloinem. Dom wariatów. Postsowiecki miły akcent? Nad wejściem (a może wyjściem) wisi tabliczka głosząca, że город Ахалцихе – город братства и дружбы. Aha! Jeszcze jedno – wychodzę z „poczekalni” i ktoś mnie woła. Po imieniu! Odwracam głowę, a to ten facecik, który mnie podprowadził do marszrutki do Gori kilka dobrych dni temu w Tbilisi. Co on robi na takim, za przeproszeniem, zadupiu, i do tego jeszcze mnie pamięta? :)
Jadę do granic wypchaną marszrutką, mam mdłości ale trzymam się dzielnie, jak tylko mogę. W Chertwisi dosiada się dwójka Polaków. Do Wardzii jedziemy tylko my i mniszki, które kierowca usłużnie odwozi na górę do ich klasztoru, a dopiero potem nas do skalnego kompleksu. Mam okazję rozmawiać z nim po drodze (siedzę za jego plecami), pokazuje mi mijane mniej znane atrakcje regionu, wypytuje o życie osobiste i  dalsze plany (standard) no i znajduje miejsce na namiot. W Wardzii zatrzymujemy się przy skrzyżowaniu, woła młodego chłopaka, który mieszka tam w przytulnym baraku przy samej rzece (chce otworzyć knajpę), poznajemy się i on, Giorgi, bierze na przechowanie mój bagaż, żebym nie musiała go nieść na górę.

Już oswobodzona od plecaka wchodzę na teren skalnego klasztoru w Wardzii. Myślę, że łażenie po tych wszystkich zakamarkach sprawiłoby mi wielką, niesłychaną przyjemność, gdybym nie była w fatalnym stanie zdrowotnym… poprzedniego dnia (czyt. nocy) jadłam w Borżomi cudowne chinkali popite lemoniadą Kazbegi, a potem do godzin późnonocnych pływałam po ciemku w borżomskim basenie (nie pytajcie, jak to się stało :D) i spałam tam na leżaku w cholernym przeciągu, który nie wiedzieć skąd sam się uruchomił (a sauna jak na złość nie chciała zadziałać!). Obudziłam się już chora i przez kolejne 3 dni było mi niedobrze. Idę więc pod górę z przystankami co 100 metrów, obciach jakich mało :-) Ledwo się doczłapuję, mam wrażenie, że zaraz padnę. Sama Wardzia jest super! Pomysłowość Gruzinów co do mieszkania w wykutych skałach zadziwia. Terytorium tego klasztoru jest bardzo rozległe, pomieszczenia znajdują się na kilku poziomach, jest też oczywiście cerkiew. Kierowca pokazywał mi po drodze schodki wykute w skałach, takie maluczkie i bardzo wysokie – tamtędy Gruzini chodzili po wodę w trakcie najazdów perskich. Ale jak oni mogli się tamtędy wdrapać i to jeszcze niosąc wodę??? Szacun.

Zaczyna padać. Po raz pierwszy w życiu doświadczam takiego irracjonalnego deszczu – upał 40 stopni nie maleje, a wielkie krople deszczu są bardzo chłodne, co jeszcze potęguje dość nieprzyjemne uczucie… chowam się w kapliczce, siadam na jedynej ławeczce i hm… chyba przysnęłam na kilkanaście minut. Schodzę, a tu zaczyna naprawdę lać. Przy kasie do kompleksu chowam się więc pod drzewem, które jednak nie daje zbytniego schronienia. Zabierają mnie do siebie pracownicy tej instytucji. Usłyszawszy o moich problemach od razu proponują leki, wodę, twierdząc jednak, że najlepiej zrobi mi kieliszek wódki. Nieee, nie tym razem, dajcie mi wody, bardzo proszę! I tak stoimy czekając, aż ustanie, faceci grają w nerdy (bardzo dziwna gra, której niestety nie rozumiem). Deszcz zelżał, dziękuję za pomoc i idę (czyt. wlokę się w bólach) stamtąd.
Mój młody gospodarz postanawia leczyć  mój zbolały żołądek  (i serduszko chyba również), proponuje też, żebym spała u niego a nie na mokrej ziemi pod deszczem. Niestety ma tylko jedno łóżko, więc odmawiam (Ha! Niecne zamiary Gruzinów wyczuwam na odległość, trochę już tu jestem!). Mimo to robi mi herbatę… takiego ulepku jeszcze nie piłam. Giorgi orientuje się, że coś nie gra z tą herbatą, więc przygotowuje mi nową, proszę bez cukru, bo taką piję, ale nowa jest tylko trochę mniej słodka. Ok., nie ma co wybrzydzać, kiedy twój żołądek potrzebuje czegoś ciepłego. Giorgi pomaga mi jeszcze rozbić namiot i próbuje namówić na kąpiel w słynnych gorących źródłach Wardzii tudzież spacer do górnego klasztoru (tam,  gdzieśmy odwozili mniszki). W odpowiedzi słyszy, że chyba jest nienormalny, ja ledwo doszłam tutaj na nogach i marzę tylko o tym, żeby się położyć i przespać, a tobie się na spacery i amory zebrało, człowieeeeku! Jeszcze trochę próbuje, ale ostatecznie ok. 19.00 zostawia mnie w spokoju i mogę spróbować zasnąć pod muzykę deszczu i szum Mtkwari. Sen mam jednak bardzo wątpliwy, telefon zaraz mi się wyładuje a akurat dostaję masy smsów, od mamy, Andreja i Akosza – Węgra, u którego będę mieszkać w Tbilisi. Przechodzę chyba kryzys chorobowy, bo zaczynam mieć zwidy i omamy, kosmos po prostu. Namiot, deszcz, pustkowie a ja tu umieram, piękny koniec żywota, myślę sobie wtedy. Po 21.00 wpada znów niezłomny Giorgi z herbatą, którą z chęcią wypijam a następnie odsyłam go kulturalnie do czorta. Mogłam sobie na to pozwolić, bo on znał angielski i rosyjski tylko szczątkowo (rozmawialiśmy takim właśnie miksem językowym).

Rano budzę się zbolała i wciąż chora, nie wiem która godzina, ale wiem, że marszrutka do Tbilisi odjeżdża o 10.00. Zbieram się więc i idę na przystanek. Siedzę w towarzystwie psów i kotów, słońce pięknie oświetla wzgórza Wardzii. Oho! Giorgi pędzi! Bez herbaty niestety, no jak mogłeś… rozmawiamy chwilę, dowiaduję się przy tym, która godzina. Potem zjawiają się poznani wczoraj Polacy (coś mi świta, że z Wrocławia), chcą jechać do Achałcyche przez Chertwisi. Ok. 9.00 podjeżdża marszrutka do Tbilisi, dogaduje się  z gościem co do opłaty (skończyły mi się lari a nie ma tu gdzie wymienić). Muszę chyba wyglądać na chorą, bo od razu pyta, co mi jest i jak może mi pomóc. Kierowca proponuje, żebym weszła do marszrutki i przespała się.  O 10.00 ruszamy, wpadamy jeszcze tylko po jakieś klamoty do górnego klasztoru. Droga jest długa i szalona, długa i szalona itd. Mieliśmy nawet lekką stłuczkę, bo nasz kierowca chciał udowodnić jadącemu z przeciwka, że tamten jest durniem… eh, kierowcy, kierowcy.  Na zakończenie należy jeszcze dodać, że przyjemność bezpośredniego dojazdu z Wardzii do stolicy kosztuje 16 lari. Jedzie się przez Achałcyche, Borżomi (!), Chaszuri(!!!), Gori i Mchcetę (z widoczkiem na Dżwari), ale z pominięciem dworców.

16-18.07 - Jedziemy do wód. Borżomska wróżka :-)

Na dworcu w Borżomi spotykam niezwyczajny rozkład jazdy. Nie wiem dokładnie, o co chodzi, ale jest bardzo stary i stwierdza, że z Borżomi można dojechać do Moskwy, Leningradu, Mińska, a nawet Warszawy!  W małym parku przydworcowym tłoczno, dzieciaki biegają, grają w piłkę a cała reszta zalega na ławkach, jak to Gruzini. Za parkiem, koło mostu przez rzekę zaopatruję się w – o nieba! –czekoladę Alpen Gold z orzechami laskowymi. Co za smak, co za przyjemność i miła odmiana dla strudzonego podróżnika! :) niestety wysoka temperatura zmusza mnie do zjedzenia jej całej, nie chcę mieć czekoladowej mazi w torbie ;-) Za mostem, po prawej stronie w maleńkim przeszklonym pawilonie jest informacja turystyczna. Z prawdziwego zdarzenia!  Sympatyczny Artur objaśnia mi (po angielsku) wszystko to, co chciałam wiedzieć a także to, o co wcale nie pytam. Dostaję mapę z zaznaczoną drogą do borżomskiego parku i do miejsca, gdzie można rozbić namiot. Artur zapewnia, że tam zawsze są ludzie z namiotami, więc nie będę sama. Doprawdy?? Rzeczywistość wyglądała inaczej.
Zmierzam więc do parku. Samo Borżomi (w przyparkowej części) wydaje się być trochę ponure i szare, chociaż gwarne, bo dużo tu kuracjuszy.  Na ostatniej prostej czuję się jak na Krupówkach – knajpki, stragany, wata cukrowa, popcorn, sprzedawcy pustych butelek po wodzie mineralnej (na pęczki). Nie dziwi mnie kolejny remont – remont bramy parku i placu przed nim. Jutro ma przyjechać Saakaszwili, więc trzeba założyć nową kostkę, oczyścić domy, odnowić bramę, a między kostkami brukowymi umieścić kolorowe światełka (w dzień nic nie dają, ale w nocy jak najbardziej, konkurują z podświetlanym jeleniem!). Płacę 50 tetri za bilet i jestem już na terenie parku, siadam sobie zaraz na początku, koło poidełka i zasłużenie odpoczywam.
Po dłuższej chwili podchodzi młody facet, pyta, czy nie będzie mi przeszkadzało, jak się dosiądzie. A siadaj sobie gdzie chcesz. I tak siedzimy w milczeniu, ja, mój plecak i on, Andrej. Cóż, chyba nie jest zainteresowany rozwojem znajomości, skoro milczy, nawet lepiej. Podziwiam urodę parku (a z tyłu wali młot pneumatyczny). Park mineralny w Borżomi składa się zasadniczo z jednej szerokiej i długiej na kilka kilometrów alejki. Po bokach skały i las plus wszechobecne ławki (jakże Gruzja bez ławeczek?). W pierwszej części wzdłuż alejki są atrakcje jak z lunaparku. Spotkany w pociągu z Batumi Szwed uprzedził mnie, żebym nie myślała, że na tych atrakcjach park się kończy. On się tam dopiero zaczyna. Dalej jest bardziej dziko, tajemniczo. Przez cudowny chwiejny most (jak z amerykańskich westernów) dochodzi się do polany, gdzie znajduje się osławiony basen z ciepłą wodą mineralną. Tu też można rozbić namiot.

Ale od początku. Andrej w końcu się odezwał. Rozmawiamy o tym i tamtym, jak zwykle. Okazuje się, że jest z pochodzenia Ukraińcem, pracuje jako montażysta w miejscowej telewizji, a w parku dorabia sobie w ciepłe miesiące przy obsłudze kolejki (tj.rollercoastera). Oczywiście jest niezmiernie zdziwiony, że jestem tu sama i w ogóle, że do Gruzji przyjechałam? Przypadliśmy sobie do gustu i przez te dni w Borżomi spędzaliśmy razem sporo czasu. Nie wiedzieć czemu nie udaje mi się jednak wykrzesać z Andreja odrobiny miłości do Ukrainy, zgruzinizował się chłopina totalnie.
Ruszam w górę parku, robiąc co jakiś czas przystanki na ławeczkach w cieniu. Nie zauważam jednak jelenia na skale, jak to możliwe!? Pewnie dlatego, że w dzień się nie świeci, zobaczę go dopiero w noc przed wyjazdem, gdy będę wracać z Andrejem do prawie pustego parku. Taaaki wielki jeleń i jeszcze się świeci, odjazd! :-) W parku chyba godziny szczytu, bo nawet trudno znaleźć wolną ławkę. Wszyscy się gapią jak na dziwo natury. No tak, bo wyście tu do kurortu przyjechali a ja popędzam z plecakiem nie wiedzieć gdzie. Przechodzę koło kolejki i wyskakuje Andrej, więc siadamy. Umawiamy się, że wpadnie do mnie po pracy. Z początku myślę, że głupio zrobiłam, ale późnym wieczorem będę się modlić, żeby szybciej przyszedł (patrz. ja sama w namiocie w lesie z wariatami). Idę więc dalej, tym razem przez wspomnianą dzikszą część parku. Podoba mi się bardziej niż wcześniejszy odcinek. Dlaczego jednak nie pomyślałam, żeby rozbić się na początku dzikiej części parku, a nie 2 kilometry dalej, na jej końcu? Ta, bo pan w informacji turystycznej był taki przekonywający… Po drodze spotykam grupę bardzo młodych i przewesołych Gruzinów, mijam ich a potem oni chyba chcą mnie do siebie zaprosić, jakaś dziewczyna za mną biegnie, ale zrezygnowana zauważa, że nie mówię po gruzińsku. Przejście z plecakiem przez rzeczony chwiejący się mostek początkowo wydaje się być akcją naznaczoną dużą dozą adrenaliny, w rzeczywistości nie było tak źle, ale mogli o tym uprzedzić :-) I oto on, basen z wodą mineralną. Co za ironiczne użycie słowa „basen”! Przedpotopowa obetonowana dziura w ziemi, z rury powinna lać się woda. Leje się, ale jak krew z nosa, a wody jest ze 20 cm zamiast obiecanych 2 metrów. Ano, skoro trafiam wszędzie na remonty to i na dzień sanitarny mogę (sandzień tak zwany). Dobrze, że chociaż w nocy wody było już pod dostatkiem!

Ludu nie było zbyt wiele, mało komu chciało się leźć taki kawał. Nad przereklamowanym basenikiem spędzam wieczór i noc. Noc była trudna… przypałętał się jeden gostek – ponoć aktor teatru w Gori, hehe, niezły bajer. Cały czas uprzejmie starałam się go spławić spod mojego namiotu, przy okazji opaliłam go z kilku fajek. A że był to prawdziwy Gruzin (nie żaden Osetyniec czy Ukrainiec) to nie chciał długo odpuścić, mimo że byłam bardzo zdeterminowana i stanowcza. W końcu poddał się, a na odchodnym rzucił jeszcze jedną groźbę, która w tej sytuacji zabrzmiała groźnie. Miejsce na samotny nocleg było nienajciekawsze, ale już, stało się, nie będę teraz po ciemku wracać do miasta. Na szczęście przeżyłam i wieczór i noc i następny dzień.
Drugi dzień w Borżomi spędzam na kurortowym szwendaniu się. Pod wieczór wpadam do Andreja do pracy i tak siedzę z nim kilka godzin przy kolejce, a on i jego koledzy próbują mnie namówić na przejażdżkę. Niedoczekanie, nie wsiądę do tej rozklekotanej machiny! Andrej uczy mnie gruzińskiego, tj. każe mi czytać na głos gazetę (ach te szlaczki!), a konkretnie przepisy kulinarne. Jako pojętna uczennica dość szybko ogarniam o co biega. Do tej pory pamiętam niektóre słowa – pilpili, mariuli, batlidżani itd :-) Wpada też szef, z którym ucinam sobie bardzo sympatyczną pogawędkę. Ostatecznie pod koniec dnia, tj. koło 22.00 zgadzam się wsiąść na rollercoaster. Nawet dwa razy. O Chryste Panie, co to było! Gorąco polecam :-) !!!!
A dzień kończy się wizytą w wyśmienitej borżomskiej knajpie (przy Mtkwari), gdzie próbuję gruzińskich chinkali, przed czym zostaję poinstruowana co do techniki ich jedzenia. Wtóruje smętna acz piękna gruzińska muzyka, brzmiąca co najmniej jak francuskie stare romanse. A potem już tylko nocna wyprawa na basen i mroźny nocleg tamże. Ochrona przymknęła oko na ten proceder za butelkę piwa, no ładnie, ładnie. Warto jeszcze wspomnieć, że rano musieliśmy się ogrzać rozpalając spore ognisko koło rollercoastera :-) Potrzeba jest matką wynalazków.