Wcześnie rano wysiadam na dworcu w Grodnie. Płakać z sentymentu nie płaczę, ale czuję, że wróciłam w odpowiednie miejsce. Przypominam sobie też swój pierwszy przyjazd do Grodna w 2009 roku, tym samym zresztą nocnym pociągiem z Mińska. Myślałam wtedy – o mamo, gdzie ja jestem? Cóż, dworzec i jego najbliższa okolica w porównaniu z Mińskiem nie zrobiły na mnie wtedy dobrego wrażenia. No ale po roku wszystko się zmieniło! :-)
Mam ok. 3 godzin czasu do zagospodarowania, bo dopiero po 10.00 będę mogła odebrać w biurze Trzeciego Sektora klucze do mieszkania, udostępnione przez polskie wolontariuszki (dzięki :D). Jestem trochę zmęczona, więc większość tego czasu spędzam na dworcu i przed budynkiem biura, nie odmawiam sobie ciastka sandwicz i kefiru z koperkiem i ogórkiem (haha, i jak to nie ma sentymentów? :D). Siedzę pod biurem, czytam książkę pani Biczel-Zahnietavaj, a przy okazji spotykam kilka znajomych i nieznajomych osób. Wiele się tu na Budionnego nie zmieniło, jak widać :D Po odebraniu klucza jadę do naszego starego mieszkanka na Wiszniewcu, do biura mam zamiar wpaść następnego dnia. W autobusie spotykam znajomego – jaki ten świat jest mały! I oto ono, blokowisko, pierwsza klatka, czwarte piętro. Nawet udaje mi się otworzyć drzwi bez większych problemów. Łza się w oku kręci… rok temu mieszkałyśmy tu w czwórkę podczas trzymiesięcznego wolontariatu w Grodnie. Tyle się działo, tyle mamy wspomnień! I proszę, znów tu jestem :-) W ramach wspomnień wcinam na poczekaniu surówkę z kiszonej kapusty prosto z Wiszniewca :)
Wczesnym popołudniem wracam do centrum. Wysiadam przy dworcu kolejowym, idę w kierunku zoo a następnie skręcam i już jestem na Nowym Świecie, w najbardziej magicznej części Grodna. Spaceruję uliczkami, przypominam sobie to, co czytałam o tym osiedlu, co napisano o niektórych domach. Bardzo lubię to miejsce. Z Nowego Światu ulicą Dzierżyńskiego przechodzę na Plac Lenina i dalej na ulicę Sowiecką. Zmierzam do parku w Kałoży. Mijam bar pod chmurką – Antrakt, gdzie ubiegłego lata spędzałyśmy mnóóóstwo czasu. A teraz tak pusto jakoś… Cerkiew św.św. Borysa i Gleba jeszcze stoi nienaruszona i, miejmy nadzieję, jeszcze długo postoi. Planowałam wpaść do Antraktu wieczorem i spotkać znajomych, przypuszczałam, że tu będą. No ale jakoś tak nie wyszło.
Wracam do domu, jest późno, idę Indurską i widzę znajomą twarz. Nie tak bardzo znajomą, ale jednak. Odruchowo mówimy sobie „priviet”. Taak, to ten chłopak, co nas z Asią odprowadzał do domu po ubiegłorocznej Nocy Kupały. Zamieniamy kilka słów i rozstajemy się, ja odchodzę w wyraźnym szoku. Ale o wiele większy szok czeka na mnie w domu. Najpierw nie mogę otworzyć drzwi, standard. Słyszę, że ktoś otwiera od środka, spodziewam się zobaczyć I., dziewczynę, która mieszka (w „moim” pokoju :D) z polskimi wolontariuszkami. Jakże wielkie jest moje zdziwienie, gdy moim oczom ukazuje się L., kolega z pracy w biurze TS! Zostaję wyściskana i nawet okomplementowana, miło :) Okazuje się, że L. siedzi w kuchni z I. Przysiadam się więc i rozmawiamy, rozmawiamy, wspominamy i rozmawiamy do późnych godzin. L. obiecuje przynieść mi jutro do pracy jeden z grodzieńskich numerów Arche, których nie udało mi się znaleźć w Mińsku. Uh, po dwóch nocach w pociągach zasypiam snem spokojnego w królewskim łożu…
Drugiego dnia zwlekam się z łóżka dość późno, I. dawno już wyszła do pracy. Jadę do centrum jeszcze przed południem. Zauważam, że zniknął ewangelizator z dworca autobusowego – gość, który dzień w dzień stał przy przystanku koło dworca i na głos czytał (tudzież wykrzykiwał) Pismo Święte. Nie jadę wprost do biura, na początek udaję się do Muzeum Maksima Bahdanowicza na N.Świecie. Muzeum jest malutkie, ale ma tyle przeciekawych eksponatów, taki klimat. Bardzo polecam!
Zawracam w kierunku dworca kolejowego i idę do byłej pracy, w biurze na początku był tylko L. Biuro wygląda tak, jakbym dopiero stamtąd wyszła, we wrześniu 2010… Dopiero po jakimś czasie to małe pomieszczenie porządnie się zaludnia, co chwila ktoś wchodzi. Bardzo miło było z niektórymi porozmawiać! W pewnym momencie jednak stwierdzam, że chyba trochę zawadzam, więc żegnam się i spadam :-) Spaceruję jeszcze po centrum tu i tam, odczuwam nieunikniony koniec podróży. Z jednej strony źle mi z tym, bo jeszcze bym gdzieś pojechała (nieważne gdzie, ważne żeby jechać), z drugiej jednak strony jestem już trochę zmęczona, fizycznie i psychicznie. Jutro wieczorem będę w Łodzi, aż się nie chce wierzyć! Wpadam na obiadek do baru z czeburekami (na ul. Orzeszkowej) po czym wracam do mieszkania. Żar leje się z nieba, koszmar. Zmęczona padam i już nie wychodzę tego dnia. Trzeba się spakować, a muszę do tego pomyśleć, jak zmieścić do bagażu tych kilka pokaźnych rozmiarów książek :)
Rano idę do biura oddać klucz. Niestety nikogo nie ma, lecę więc na dworzec kupić bilet do Kuźnicy Białostockiej. I tu szok, tyle narodu jeszcze nie widziałam, czuję, że będzie ciężko z wyjazdem z BY. Wracam do biura, znów nikogo, adrenalina rośnie. Decyduję się zostawić kluczyk u pani z ochrony, niegłupi pomysł. Biegnę na dworzec, żeby stanąć w kolejce do kontroli paszportowej, kolejka jest ogrooomna, wszyscy się cisną, eh. Spotykam L. Przyszedł specjalnie po to, żeby przynieść mi wspomniany numer czasopisma, wczoraj zapomniał. Mam mu oddać kiedyś przy okazji, pewnie za rok, jak znów będę na Białorusi (a może nawet wcześniej?). Czeka ze mną dość długo, bo tłum ludzi wcale nie posuwa się do przodu. W końcu jednak żegna się i odchodzi, a ja zostaję sama, ściskana z każdej możliwej strony. Z lekkim strachem daję paszport do kontroli. Nie zarejestrowałam się i przekroczyłam limit dni bez rejestracji. Babka chyba tego nie zauważyła, albo nie chciała robić sobie kłopotu, bo przecież za mną jeszcze tyle osób. Uff, odetchnęłam. Podróż z Grodna do Kuźnicy (a jechałam tą trasą nie raz) to był koszmar w biały dzień, za mały skład, za dużo ludzi i oczywiście stali bywalcy czyli przemytnicy. Kontrola po polskiej stronie trwała wieczność, na szczęście jednak do Białegostoku jechało już o wiele mniej osób. W Białymstoku przesiadam się na pociąg do stolicy, jadę w prawie pustym wagonie, coraz to bardziej oddalając się od Grodna… a w Warszawie mam farta – wysiadam, a na tym samym peronie stoi pociąg do Łodzi, który ma odjechać za dwie minuty! Po ponad dwóch godzinach (sic!) jazdy wysiadam na Łodzi Fabrycznej i wdycham przeczyste łódzkie dworcowe powietrze…
Coś się skończyło, wielka przygoda i egzamin z życia, który sama sobie zaplanowałam i chyba zdałam. Duży test z organizacji i samodzielności. Oprócz tego ten wyjazd nauczył mnie wiele o ludziach i o samej sobie. Jadę do własnego mieszkania z tak wielkim żalem, że trudno to opisać. Potem to uczucie mija, ale sami rozumiecie – nagle z trybu wędrownika wracam do trybu mniej lub bardziej statecznego mieszczucha…
kot mohylewski :) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz