Szlakiem miast królewskich :-)
Kiedy: 23.08 – 29.08
Kto: K. (ja), J.
Trasa: Łódź – Częstochowa – Kraków – Wieliczka – Rzeszów – Przemyśl – Medyka(PL)/Szegini (UA)– Lwów – Rawa Ruska(UA)/Hrebenne(PL) – Zamość – Lublin – Warszawa.
Jak: autostop, pociąg
Dzień I
Rano wyjeżdżam za CZMP i po chwili wsiadam do tira jadącego na Częstochowę. Wiem, że mój towarzysz podróży właśnie opuszcza Budapeszt. Kolejnym tirem dojeżdżam do A4. Kierowca działkowicz przemiły, wpycha mi na drogę słodziutkie pomidory :-) Z autostrady zabiera mnie wadowiczanin, podrzuca do tabliczki „Kraków”. Przez wzgląd na lenistwo i nieznajomość krakowskiego odludzia postanawiam spróbować złapać stopa w kierunku centrum (ale w którą to stronę??). O dziwo zatrzymuje się stara autostopowiczka jadąca do ścisłego centrum, mam farta. W Krakowie jestem więc po niecałych czterech godzinach jazdy (ok.11.00), nieźle jak na autostopowe first time in Poland. Nie było co się tak bać :)
Niestety J. zawisł na granicy węgiersko – słowackiej i nijak nie może się wydostać, wciąż mam jednak nadzieję, że uda mu się dojechać o cywilizowanej porze. Łażę po mieście, spotykam się ze znajomymi z Grodna, idę na Kopiec Kościuszki, po czym wracam pod smoka wawelskiego (umówione miejsce). Wieczorem zaczyna padać, malownicze pioruny rozświetlają niebo nad rzeką, pędzę więc schować się pod Sukiennicami. Ha, 23.00 i oto jest mój towarzysz niedoli! :) Siadamy pod smokiem, co by odpocząć i zdecydować o dalszej podróży. Na dworcu PKP rezygnujemy z drogiego pociągu do Przemyśla, wyjeżdżamy więc nocnym autobusem do Wieliczki. Na czuja dojeżdżamy do zjazdu na A4, niezłego czuja mamy. Jest 3.00, próbujemy łapać stopa (kierunek Lwów), ale bez skutku. Grzejemy się kilkoma łykami żołądkowej, złazimy na trawnik koło wiaduktu i idziemy spać. Folia i śpiwory to nie taki luksus jak namiot, ale te 2 godziny snu wydawały się być najcudowniejszym snem tego lata. Tylko pobudka już nie była tak wspaniała. Brrrrrr, jak zimno!
Dzień II
Wstajemy zmarznięci ale pełni nadziei na szybkie złapanie czegoś w kierunku Tarnowa, Rzeszowa i ostatecznie Lwowa. Stajemy tam gdzie w nocy, sugerując się drogowymi oznaczeniami. Tusz do rzęs idealnie pełni rolę markera, a tabliczkę sklejamy taśmą z kartek formatu A6. Po dłuższym czasie zmieniamy tabliczkę na Tarnów, znowu nic. Ostatecznie złazimy na autostradę, idziemy nią ok. 500m (sic!). Macham i macham, w końcu zatrzymał się gość oferujący podwózkę do Tarnowa lub Rzeszowa. W jego wygodnym samochodzie tłuczemy się na wschód, ledwo żywi i śpiący. Co jakiś czas przegrywamy walkę ze wszechogarniającym snem. Upał też daje się we znaki, więc chyba dobrze, że to już Rzeszów. Szybko łapiemy tira do Przemyśla. Na wlotówce do miasta, heh, uśmiechnęło się do nas szczęście. W Przemyślu niezbyt długo stoimy za Tesco i już jest osobówka do Medyki, nawet obiecująca podwieźć pod granicę, chociaż w zasadzie tam nie jedzie. Samochód, że zaznaczę, na watykańskich tablicach….
Granicę pokonujemy pieszo, dość szybko, pomimo panującego tłoku. Odchodzimy w kierunku centrum Szegini, na stacji benzynowej J. zagaduje kierowcę, który godzi się podwieźć nas do Lwowa. I tak ok. 18.00 jesteśmy w mieście! A skąd w ogóle Lwów? Jeszcze w poniedziałek nasz bliżej niedookreślony plan zakładał Łódź, Katowice, Kraków i Białystok. Ano, 24 sierpnia Ukraińcy świętowali dwudziestolecie swojej niepodległości a my chcieliśmy w tym uczestniczyć, oprócz tego każdy powrót do tego miasta jest mile widziany. Na Placu Rynek trwał już wielki koncert, którego głównymi gwiazdami byli Tercja Pikardyjska i Skriabin. Tłumy w mieście były gigantyczne, większość ludzi w wyszywanych koszulach. Ech, gdybyśmy my umieli tak świętować… Pod Szewczenką urządzono śpiewanki, na które natknęliśmy się koło 21.00 i na moje żądanie długo nie odchodziliśmy. Fajnie było się popisać znajomością ukraińskiego repertuaru z „Czerwoną rutą” na czele :-) Wracamy na Plac, a tam konkurencję dla koncertu stanowi pokaz ogniomistrzów, który z zaciekawieniem oglądamy. Ostatecznie wpadamy do znajomej kawiarni (Medelin, na rogu Starojevrejskoj i Fedorova, polecamy), zabieramy pozostawione tam plecaki i w towarzystwie znajomych ruszamy do domu. Tam kontynuujemy ukraińsko-białorusko-polską imprezę, ale chyba niedługo, bo jesteśmy zmarnowani do granic i marzymy o wannie i spaniu. Jest lepiej – tym razem czeka nas podłoga :-)
Dzień III
Mieliśmy ruszyć dalej w drogę, ale koniec końców decydujemy się na zostanie w mieście. Idziemy na dworzec sprawdzić elektryczki do pogranicznej Rawy Ruskiej. Na rynku zaopatrujemy się w chleb, bułki i mleko po czym siadamy w parku za kościołem św. Teresy. Mleko okazuje się być skisłe, ale co to dla wytrawnych podróżników :) Hihi, J. polał się kawą pijąc ostatni łyk, co zmusiło go do zaopatrzenia się w nową świetną koszulę (niech żyją lwowskie secondo-handy). Cały dzień mija nam na szwendaniu się tu i tam, oboje byliśmy już we Lwowie, więc raczej nic nas nie zaskoczy. Chociaż, spodobało mi się miejsce znane jako „zaułek Krzywa Lipa”, wchodzi się w bramę i tam naprawdę stoi jakieś stare drzewsko, dookoła ławki, i ta cudowna lwowska architektura, bosko. Siedzimy i popijamy chłodny kwas z nalewaka, idealny na upały. Ja mam jeszcze rajd po księgarniach w poszukiwaniu kilka książek :-) Wracamy do domu, gdzie zaczynamy przygotowywać obiadokolację dla znajomych – draniki oczywiście. Brak wody daje się we znaki – nie było jej do północy. Mimo przeróżnych trudności (hi hi, brak jajek) placki wychodzą wyśmienite, bo przecież J. jest mistrzem w ich gotowaniu. Spędzamy miło czas po czym rozdzielamy się i umawiamy o 22.00 przy Medelinie. J. idzie na spotkanie ze znajomą a ja wybywam do centrum. Czas szybko mija, znowu trafiam na śpiewanki :-) Tym razem repertuar bardzo Tarasoczubajowy. Idę w kierunku kawiarni i trafiam na kolejny pokaz ogniomistrzów, ta sama ekipa, co wczoraj. Potem szlajam się poza centrum, gdzie nie ma praktycznie żywej duszy. Postanawiam zrobić J. na złość i spóźnić się odrobinę na umówione spotkanie. Zła kobieta :-) W kawiarni jest już cała ekipa, z którą ruszamy do domu (jak ja nienawidzę tej trasy!). Impreza się rozkręca, wpada H. z fajką wodną, niestety zapomniała wziąć jedna kluczową część, ale radzimy sobie za pomocą jabłka. Tj. mieliśmy sobie poradzić, bo i tak wyszła fignia. Bez względu na to spotkanie było super, myśmy chyba siedzieli najdłużej, słuchaliśmy muzyki a na koniec jeszcze skorzystaliśmy z dobrodziejstwa wody, którą ok. północy włączyli.
Dzień IV
Rano wpadamy na przydworcowy rynek, pędzimy na dworzec, gdzie nie chcą sprzedać nam biletów ulgowych do Rawy i każą pytać w pociągu. Młoda konduktorka rozumie nasze racje (legitymacje studenckie i ISIC), obiecuje więc wystawić bilety dopiero w połowie podróży, żeby kosztowały tyle, co ulgowy ze Lwowa. Miło z jej strony. Trzy godziny później jesteśmy w Rawie Ruskiej, osławionym historią miejscu z przedwojennym dworcem. Od razu po wyjściu z pociągu zostajemy wylegitymowani. Do granicy zdarzy się nam to jeszcze bodaj 5 razy, przy czym legitymują tak funkcjonariusze w mundurach jak i po cywilnemu. Zapytany gość twierdzi, że do granicy trzeba iść 1,5km w stronę centrum. Po przejściu tej odległości okazuje się, ze to jeszcze jakieś 5 km… na granicy kolejka samochodów, nie ma przejścia pieszego, więc musimy podsiąść się do jednego z przemytników.
Przejechanie granicy zajmuje nam ok.6 godzin, a to pewnie ledwo kilometr. Przy okazji poznajemy codzienność życia na granicy, jego blaski i cienie. Andrej wysadza nas w dziupli przemytniczej w Hrebennem, skąd kierujemy się na trasę. Od razu wyhaczyliśmy pobliskie stogi siania – jest już późno i nasze nadzieje na wydostanie się stąd do rana z każdą minutą maleją. Do Lublina raczej już dziś nie dojedziemy. Zatrzymuje się młoda kobieta oferująca podwiezienie do Lubyczy, ponoć 8 km stąd, ok., niech będzie, byle dalej. Jest zabawna, mega zdziwiona, że ludzie podróżują autostopem. Takie szczere zdziwienie nas rozbawiło… W Lubyczy mamy już się kłaść na polanie, ale przekonuję J., żebyśmy postali jeszcze kilkanaście minut. I faktycznie, zatrzymuje się gość do Tomaszowa Lubelskiego. Po drodze rozmawiamy o podróżach, on jest zapalonym amatorem Rumunii. Trzeba kiedyś tam wpaść. Wysadza nas na dobrze oświetlonym wylocie na Zamość, a sam zawraca (tak, szczęściło nam tego dnia na kierowców, którzy wywozili nas za miasto a potem do niego wracali). Tylko że tu nie było zbyt dobrej perspektywy na nocleg, więc stoimy w nadziei, że mimo późnej pory ktoś się zatrzyma. I oto wypasiona maszyna z milczącym kierowcą wiezie nas do Zamościa. Jedziemy w ciemnościach, milczymy, tj. J. już pewnie przysypia na tylnym siedzeniu. Kierowca uaktywnia się pod koniec drogi, gdy próbuje nam znaleźć dobre miejsce do dalszego stania. Jest niezłym ukrainofobem, więc nie wdajemy się w bardzo polityczne dyskusje. Stwierdza jeszcze, że to my jesteśmy dziwni, bo nie przywieźliśmy z Ukrainy wódki i papierosów tylko mleko i chleb. No jakoś tak wyszło, starczyło nam te kilka dni w UA :-) Wystawia nas przed wiaduktem, za którym zaczyna się obwodnica do Lublina. Tam ponoć mają braaaać. Decydujemy się jednak od razu iśc spać. Badamy teren przy wiadukcie, względnie spokojnie, krzaki są, niestety komary tną niesamowicie. I latarnie dają po oczach całą noc. Rozkładamy nasze przenośne foliowe łoże, wypalamy przesławne biełomory i próbujemy zasnąć, co jednak nie jest takie proste.
Dzień V
Kolejny brutalny poranek, tym razem w Zamościu. Komary jakby przestały ciąć. Wychodzimy na trasę, ale nic nie bierze. Po przejściu ok. kilometra znów łapiemy, bez skutku. Zaczyna się robić upalnie, trasa jest niezacieniona, brakuje zatoczek. Tkwimy więc bez większej nadziei. I oto samochód jadący w stronę Zamościa zawraca i zabiera nas do Lublina, szał. Gość w podeszłym wieku stwierdza, że zrobi dobry uczynek chociaż, bo stąd i tak nikt nas nie zabierze. Wysadza nas na kraju Lublina, na sporym skrzyżowaniu. Robimy tu odpoczynek, J. leci do odległego sklepu a ja kleję kolejną tabliczkę. Tusz dalej w roli markera. Na skrzyżowaniu z zatoczką, mimo pokaźnego ruchu, także tirów, długo nic nie bierze. Zatrzymuje się młode małżeństwo z niemowlakiem. W chwili gdy zdecydowaliśmy, że chyba muszę zamienić spodnie na sukienkę. Piorunujące działanie, nawet nie zdążyłam jej wyjąć. Młodzi twierdzą, że oddają dług, bo sami przed narodzinami dziecka długo podróżowali stopem. Podwożą nas kilka kilometrów na wjazdówkę z miasta, gdzie ponoć wszyscy łapią. Ale tam musimy stać w dołku za skrzyżowaniem, jak tam można cokolwiek złapać? Dlatego też stoimy tam do 14.00, trzymając to tabliczkę do Warszawy, to do Radomia. W końcu macham bez tabliczki i zaraz zatrzymuje się autko do Warszawy. O ironio, a my się smażyliśmy tyle godzin. Tak, naprawdę czasem zmiana miejsca o kilka metrów czy zmiana sposobu łapania czyni cuda :) Po 16.00 dojeżdżamy na warszawski Służew, stamtąd metrem do centrum. Z centrum zabrała nas M. i tak oto skończyła się nasza tułaczka. Względnie wypoczęci wychodzimy na Stare Miasto, gdzie musimy przebijać się przez wielotysięczne tłumy żądne obejrzenia iluminacji Stadionu Narodowego. Odpuszczamy sobie tę wątpliwą przyjemność, oglądamy za to pokazy ogniomistrzów (jakieś zatrzęsienie tej nocy było). Stadion możemy sobie obejrzeć w drodze powrotnej idąc wiślańskim nabrzeżem. Szybko zasypiamy, komfortowe warunki to to, czego potrzebowaliśmy!
Dzień VI
Dzień spędzamy w Warszawie, spacerujemy po Łazienkach (gdzie strażnik wziął mnie za Ukrainkę, aż tak dziwnie po białorusku mówię? :D ) i Starym Mieście, dowiadujemy się tego i owego na dworcu. Do domu wracamy z M., smażymy draniki. Nowa świecka tradycja. Na początku trochę nie idzie, wszystko przez teflon chyba, ale dalej jest ok. Wieczorem udajemy się do znajomych M. gdzie oglądamy zdjęcia z Bałkanów. Miód na moje slawistyczne serce. Kładziemy się spać dość późno, dyskutujemy jeszcze nt. jutrzejszego dnia i tak w ogóle…
Dzień VII
Rano szykujemy się do drogi. Razem z M. odwozimy J. na trasę brzeską, gdzie po chwili zabiera go jakiś samochód. Nawet nie zdążyłyśmy odjechać. Przebijamy się do Dworca Centralnego. Czekam na pociąg ponad godzinę, potem ponad dwie godziny jazdy i jestem w Łodzi. Ciekawe, czy dojechałabym stopem szybciej. Cóż, lenistwo wzięło górę :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz