środa, 7 września 2011

16-18.07 - Jedziemy do wód. Borżomska wróżka :-)

Na dworcu w Borżomi spotykam niezwyczajny rozkład jazdy. Nie wiem dokładnie, o co chodzi, ale jest bardzo stary i stwierdza, że z Borżomi można dojechać do Moskwy, Leningradu, Mińska, a nawet Warszawy!  W małym parku przydworcowym tłoczno, dzieciaki biegają, grają w piłkę a cała reszta zalega na ławkach, jak to Gruzini. Za parkiem, koło mostu przez rzekę zaopatruję się w – o nieba! –czekoladę Alpen Gold z orzechami laskowymi. Co za smak, co za przyjemność i miła odmiana dla strudzonego podróżnika! :) niestety wysoka temperatura zmusza mnie do zjedzenia jej całej, nie chcę mieć czekoladowej mazi w torbie ;-) Za mostem, po prawej stronie w maleńkim przeszklonym pawilonie jest informacja turystyczna. Z prawdziwego zdarzenia!  Sympatyczny Artur objaśnia mi (po angielsku) wszystko to, co chciałam wiedzieć a także to, o co wcale nie pytam. Dostaję mapę z zaznaczoną drogą do borżomskiego parku i do miejsca, gdzie można rozbić namiot. Artur zapewnia, że tam zawsze są ludzie z namiotami, więc nie będę sama. Doprawdy?? Rzeczywistość wyglądała inaczej.
Zmierzam więc do parku. Samo Borżomi (w przyparkowej części) wydaje się być trochę ponure i szare, chociaż gwarne, bo dużo tu kuracjuszy.  Na ostatniej prostej czuję się jak na Krupówkach – knajpki, stragany, wata cukrowa, popcorn, sprzedawcy pustych butelek po wodzie mineralnej (na pęczki). Nie dziwi mnie kolejny remont – remont bramy parku i placu przed nim. Jutro ma przyjechać Saakaszwili, więc trzeba założyć nową kostkę, oczyścić domy, odnowić bramę, a między kostkami brukowymi umieścić kolorowe światełka (w dzień nic nie dają, ale w nocy jak najbardziej, konkurują z podświetlanym jeleniem!). Płacę 50 tetri za bilet i jestem już na terenie parku, siadam sobie zaraz na początku, koło poidełka i zasłużenie odpoczywam.
Po dłuższej chwili podchodzi młody facet, pyta, czy nie będzie mi przeszkadzało, jak się dosiądzie. A siadaj sobie gdzie chcesz. I tak siedzimy w milczeniu, ja, mój plecak i on, Andrej. Cóż, chyba nie jest zainteresowany rozwojem znajomości, skoro milczy, nawet lepiej. Podziwiam urodę parku (a z tyłu wali młot pneumatyczny). Park mineralny w Borżomi składa się zasadniczo z jednej szerokiej i długiej na kilka kilometrów alejki. Po bokach skały i las plus wszechobecne ławki (jakże Gruzja bez ławeczek?). W pierwszej części wzdłuż alejki są atrakcje jak z lunaparku. Spotkany w pociągu z Batumi Szwed uprzedził mnie, żebym nie myślała, że na tych atrakcjach park się kończy. On się tam dopiero zaczyna. Dalej jest bardziej dziko, tajemniczo. Przez cudowny chwiejny most (jak z amerykańskich westernów) dochodzi się do polany, gdzie znajduje się osławiony basen z ciepłą wodą mineralną. Tu też można rozbić namiot.

Ale od początku. Andrej w końcu się odezwał. Rozmawiamy o tym i tamtym, jak zwykle. Okazuje się, że jest z pochodzenia Ukraińcem, pracuje jako montażysta w miejscowej telewizji, a w parku dorabia sobie w ciepłe miesiące przy obsłudze kolejki (tj.rollercoastera). Oczywiście jest niezmiernie zdziwiony, że jestem tu sama i w ogóle, że do Gruzji przyjechałam? Przypadliśmy sobie do gustu i przez te dni w Borżomi spędzaliśmy razem sporo czasu. Nie wiedzieć czemu nie udaje mi się jednak wykrzesać z Andreja odrobiny miłości do Ukrainy, zgruzinizował się chłopina totalnie.
Ruszam w górę parku, robiąc co jakiś czas przystanki na ławeczkach w cieniu. Nie zauważam jednak jelenia na skale, jak to możliwe!? Pewnie dlatego, że w dzień się nie świeci, zobaczę go dopiero w noc przed wyjazdem, gdy będę wracać z Andrejem do prawie pustego parku. Taaaki wielki jeleń i jeszcze się świeci, odjazd! :-) W parku chyba godziny szczytu, bo nawet trudno znaleźć wolną ławkę. Wszyscy się gapią jak na dziwo natury. No tak, bo wyście tu do kurortu przyjechali a ja popędzam z plecakiem nie wiedzieć gdzie. Przechodzę koło kolejki i wyskakuje Andrej, więc siadamy. Umawiamy się, że wpadnie do mnie po pracy. Z początku myślę, że głupio zrobiłam, ale późnym wieczorem będę się modlić, żeby szybciej przyszedł (patrz. ja sama w namiocie w lesie z wariatami). Idę więc dalej, tym razem przez wspomnianą dzikszą część parku. Podoba mi się bardziej niż wcześniejszy odcinek. Dlaczego jednak nie pomyślałam, żeby rozbić się na początku dzikiej części parku, a nie 2 kilometry dalej, na jej końcu? Ta, bo pan w informacji turystycznej był taki przekonywający… Po drodze spotykam grupę bardzo młodych i przewesołych Gruzinów, mijam ich a potem oni chyba chcą mnie do siebie zaprosić, jakaś dziewczyna za mną biegnie, ale zrezygnowana zauważa, że nie mówię po gruzińsku. Przejście z plecakiem przez rzeczony chwiejący się mostek początkowo wydaje się być akcją naznaczoną dużą dozą adrenaliny, w rzeczywistości nie było tak źle, ale mogli o tym uprzedzić :-) I oto on, basen z wodą mineralną. Co za ironiczne użycie słowa „basen”! Przedpotopowa obetonowana dziura w ziemi, z rury powinna lać się woda. Leje się, ale jak krew z nosa, a wody jest ze 20 cm zamiast obiecanych 2 metrów. Ano, skoro trafiam wszędzie na remonty to i na dzień sanitarny mogę (sandzień tak zwany). Dobrze, że chociaż w nocy wody było już pod dostatkiem!

Ludu nie było zbyt wiele, mało komu chciało się leźć taki kawał. Nad przereklamowanym basenikiem spędzam wieczór i noc. Noc była trudna… przypałętał się jeden gostek – ponoć aktor teatru w Gori, hehe, niezły bajer. Cały czas uprzejmie starałam się go spławić spod mojego namiotu, przy okazji opaliłam go z kilku fajek. A że był to prawdziwy Gruzin (nie żaden Osetyniec czy Ukrainiec) to nie chciał długo odpuścić, mimo że byłam bardzo zdeterminowana i stanowcza. W końcu poddał się, a na odchodnym rzucił jeszcze jedną groźbę, która w tej sytuacji zabrzmiała groźnie. Miejsce na samotny nocleg było nienajciekawsze, ale już, stało się, nie będę teraz po ciemku wracać do miasta. Na szczęście przeżyłam i wieczór i noc i następny dzień.
Drugi dzień w Borżomi spędzam na kurortowym szwendaniu się. Pod wieczór wpadam do Andreja do pracy i tak siedzę z nim kilka godzin przy kolejce, a on i jego koledzy próbują mnie namówić na przejażdżkę. Niedoczekanie, nie wsiądę do tej rozklekotanej machiny! Andrej uczy mnie gruzińskiego, tj. każe mi czytać na głos gazetę (ach te szlaczki!), a konkretnie przepisy kulinarne. Jako pojętna uczennica dość szybko ogarniam o co biega. Do tej pory pamiętam niektóre słowa – pilpili, mariuli, batlidżani itd :-) Wpada też szef, z którym ucinam sobie bardzo sympatyczną pogawędkę. Ostatecznie pod koniec dnia, tj. koło 22.00 zgadzam się wsiąść na rollercoaster. Nawet dwa razy. O Chryste Panie, co to było! Gorąco polecam :-) !!!!
A dzień kończy się wizytą w wyśmienitej borżomskiej knajpie (przy Mtkwari), gdzie próbuję gruzińskich chinkali, przed czym zostaję poinstruowana co do techniki ich jedzenia. Wtóruje smętna acz piękna gruzińska muzyka, brzmiąca co najmniej jak francuskie stare romanse. A potem już tylko nocna wyprawa na basen i mroźny nocleg tamże. Ochrona przymknęła oko na ten proceder za butelkę piwa, no ładnie, ładnie. Warto jeszcze wspomnieć, że rano musieliśmy się ogrzać rozpalając spore ognisko koło rollercoastera :-) Potrzeba jest matką wynalazków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz