I otom w Mińsku! Radość i szczęście rozpierają mą duszę :-) Gdyby nie przelotne deszcze i generalnie średnia poranna pogoda, to w ogóle byłoby super. Idę na Plac Niepodległości, skąd zgarnia mnie poznany przez CouchSurfing Jauhien. Jedziemy do niego do akademika. Po drodze decydujemy, że pojedziemy dziś autostopem do jego rodzinnego miasta – Mohylewa. Ok., czemu by nie. Po krótkim odpoczynku i przepakowaniu manatków lecimy po 20 kilogramów cukru – ponoć w Mohylewie nagle zabrakło go w sklepach i mama prosi, żeby przy okazji przywieźć. Światowy kryzys?! Obciążeni słodkim bagażem wyjeżdżamy na trasę i łapiemy.
To w zasadzie mój pierwszy raz autostopem, więc jestem mega podekscytowana i chcę już, jak dziecko. A tu niestety nie idzie, mijają nas samochody na rejestracjach obwodu mohylewskiego jak i polskie tiry (oż wy!). Jakiś gość w niezłej furze podwozi nas kilkadziesiąt kilometrów, po drodze stwierdza, że ja jako Polka mogę chcieć się zapoznać z rosyjską i białoruską muzyką popularną i on mi to umożliwi. Tak, gościu, pałam taką żądzą. Puszcza więc Pugaczową i „Milion białych róż”, kooooszmar, nienawidzę tej piosenki :-) Na drugi samochód czekamy trochę dłużej, ale opłaca się stać. Dwaj młodzi bracia jadą do samego Mohylewa, popsuło im się radio, więc stwierdzili, że wezmą nas dla rozrywki. Bardzo miło nam się rozmawiało o tym i o tamtym, mam niestety wrażenie, ze pod koniec zasnęłam na chwilę, zmęczenie dało się we znaki :)
Uff, nareszcie Mohylew. Spory kawał maszerujemy na przystanek trolejbusowy. Przy okazji przechodzimy przez Dniepr… nie pamiętam już, ale pewnie zostałam przy tej okazji oskarżona o faworyzowanie Niemna :-) Nie raz jeszcze potem J. zarzucał mi, że nie jestem obiektywna w ocenie jego miasta, i że on nie może zrozumieć, dlaczego tak lubię Grodno. A ja się po prostu droczyłam i próbowałam go tam (tj. do Grodna) zaciągnąć. Po przyjeździe do mieszkania udajemy się na zasłużony odpoczynek. Dopiero późnym wieczorem wychodzimy do miasta i zwiedzamy je w dużej mierze po ciemku, spacerując po zakamarkach, bramach, odkrywając nowe przejścia (tj. ja odkrywam, bo on już je zna). Chyba wtedy zrodziło się nasze chore „zainteresowanie” stylem wileńskiego baroku, które to stanie się swego rodzaju lejtmotywem kolejnego wyjazdu pod koniec sierpnia. Ach, vilenskaje baroka! :)
Mohylew mi się spodobał. Naprawdę. To po prostu kompletnie inne niż Grodno miasto, więc nie ma co porównywać. Inna historia, inne losy, inni mieszkańcy itd. Trochę brakuje tu grodzieńskiej sielankowości, ale da się przeżyć! Wracamy bardzo późno, a w trolejbusie następuje atak ciem! Dosłownie, atak, wleciały na przystanku, tysiące ich było, ludzie wpadli w panikę, zaczęli się trzepać jak nienormalni, komedia.
Następnego dnia przed południem ruszamy na Pole Bujnickie, oddalone o kilka kilometrów od miasta mauzoleum – miejsce bitwy obrońców Mohylewa z faszystami. Oczywiście idziemy pieszo, tj. biegniemy pieszo, taka specyfika podróżowania z J. :-) Łazimy po polu, ja oglądam armaty i inny sprzęt bojowy, a potem jeszcze fuksem udaje się nam wejść do kapliczki, bo ona jest tylko dla grup zorganizowanych, ale jakoś udało nam się przebłagać babkę i na sekundę zostaliśmy wpuszczeni. Po drugiej stronie szosy jest zoo. Ogromne! I tak pęka mój mit o tym, że zoo na Białorusi jest wyłącznie w Grodnie. Ok., jest najstarsze, ale nie dorasta mohylewskiemu do pięt. To zoo jest świetnie „wyposażone” a żubrów to ma ze 20! Oglądaliśmy je i oglądaliśmy, spoglądając co chwila na wybieg łosia, w nadziei, że może się pojawi, ale niestety, łoś nas olał.
Wracamy do domu, gotujemy obiad. Po raz pierwszy mam okazję spróbować jego draników. Lepiej niż niezłe. A na deser robimy serniczki, bo mi się wymsknęło, że to jedno z moich ulubionych białoruskich dań :-) Przyjeżdżają koleżanki z Homla, z którymi pod wieczór udaję się do centrum. Teraz to ja robię za przewodnika po Mohylewie, pojętna ze mnie uczennica (nie odpuszczam sobie wzmianki o wileńskim baroku…).
Spotykamy ich znajomych i lądujemy w bardzo fajnej restauracyjce. Grupa się nam rozrosła, siedzimy długo. Po wyjściu czekamy na J., który biedny niesie dwa plecaki (nic, że chciałam wziąć swój idąc z dziewczynami do centrum, gentleman jest gentleman). Żegnamy się i ruszamy na dworzec kolejowy, oddalony o kilka kilometrów ale co to dla nas i dla moich mega odcisków. Kupujemy bilet na nocny do Mińska i chyba szybko zasypiamy po dniu wrażeń.
Koło 5.00 wysiadamy w Mińsku i od razu jedziemy do akademika, co by się trochę jeszcze zdrzemnąć. Nie trwa to jednak długo, J. musi lecieć do pracy, tj. na staż. Zostawia mi klucze i obiecuje, że kiedyś wróci. Bo kilka miesięcy wcześniej obiecał, że pójdziemy do Kurapat i chce tę obietnicę spełnić, a przecież ja dziś jadę pociągiem nocnym do Grodna. Udaję się na sentymentalny spacerek po Mińsku, poszukuję też kilku starych numerów czasopisma Arche. Zachodzę do Galerii Ў, do Padziemki i do biura BNF… ale tam napotykam straszny widok, tj. gołe ściany, bo następnego dnia ma nastąpić eksmisja, o której tak było głośno. Dostaję jednak adres nowej siedziby. Ech, ale to już nie to miejsce, które dla mnie wiąże się z pierwszym pobytem na Białorusi :) Kupuję trochę książek, ale jak na złość nie starcza mi na numer tematyczny „Lingwistyka lat 20’”. Pech to pech.
Wracam więc do akademika i robię jako takie zakupy. J. wraca, robimy studencki obiad pierwsza klasa (czyt. tosty z chałki z serem żółtym). Siedzimy, słuchamy muzyki etno i planujemy jego nie tak już odległy wyjazd stopem po Europie. Rozważamy trasę, przejścia graniczne i ew. przystanki. Jak się później okaże, plan się dość znacznie zmieni, zamiast Barcelony, Budapesztu i zahaczenia Serbii będzie Ukraina, Budapeszt, Polska i znów ukraiński Lwów. Wyjazd krótszy ale nie mniej owocny :-) Wieczorem zaczyna lać, ale mimo to ok. 21.00 decydujemy się jechać do Kurapat. No przecież obiecał, nic, że pociąg, zdążymy. Z bagażem, w ulewnym deszczu pędzimy na oddalony przystanek, musimy wyglądać zabawnie, a J. na dodatek złapał fazę na śpiewanie , w związku z czym podśpiewuje Troicę. Po długim oczekiwaniu jedziemy, w międzyczasie robi się już ciemno. Dojeżdżamy na krańcówkę i dalej pieszo galopujemy do lasu kurapackiego. Tam czeka na nas jeziorko, woda ze strumyka wylała i brodzimy w niej po łydki. W kompletnej ciemności (czyt. brak latarni) idziemy jeszcze kawałek w głąb lasu, modlimy się za dusze tysięcy niczemu nie winnych Białorusinów (w tym kwiatu inteligencji) rozstrzelanych tu przez Sowietów począwszy od lat 30’XX wieku. Miejsce naprawdę warte uwagi! Wsio, pajechali, czas nas goni. Autobus, tramwaj, metro i wciąż ulewa. Po drodze uczę J. śpiewać slawistyczny hymn, tj. piosenkę „Đurđevdan”. Nieźle mu idzie i po chwili już jedziemy i śpiewamy :-) Jeszcze tylko bilet na zwykły wagon (który okazał się być znów przerobionym płackartem, kolej dba o pasażerów) i wybiegamy na peron. Tu następuje dramatyczna scena rozstania z obietnicą, że J. zahaczy o Polskę podczas podróży autostopem.
W pociągu dużo ludzi, jednakże bez ceregieli wskakuję się na górną półkę, gotowa do snu. Rozmawiam jeszcze trochę ze współtowarzyszami i zasypiam. Nie powiem, że spało się źle, ale począwszy od Zelwy konduktorka budziła mnie na każdej (!) prawie stacji wykrzykując „Dziewuszka, eto Zelva, vam do Zelvy”, potem „Dziewuszka, eto Ros’, vstavajtie, vam do Rosi” itd. Co z tego, że już za pierwszym razem wytłumaczyłam jej, że jadę do stacji końcowej? :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz