Przejazd z punktu A do punktu B nie trwa długo, więc początkowo napchana marszrutka szybko się wyludnia. Już w Mchcecie kierowca pyta, gdzie ma mnie wysadzić, na co otrzymuje moją rozbrajająco szczerą odpowiedź: Nie mam pojecia... A że kierowcy marszrutek to ludzie bardzo pomocni to bardzo szybko zostaję poinstruowana, w którą stronę iść, co zobaczyć i jeszcze dowiaduję się, gdzie mam stanąć jutro rano, żeby wrócić do miasta.
Wysiadam więc i kieruję się ku centralnemu punktowi Mcchety - cerkwi Sweti Cchoweli (nic bardziej prostego, wieżę widać ponad dachami okolicznych domów). Samo "centrum" Mcchety nie robi na mnie wrażenia - nie lubię takich wypieszczonych pod turystów, sztucznie wyglądających miejsc, gdzie z lekka zatraca się prawdziwy ich klimat. Sweti Cchoweli natomiast robi wrażenie. Cerkiew jest otoczona murem, prawodpodobnie pełniła jakieś funkcje obronne. W samej świątyni odbywały się namaszczenia władców, są tu też liczne grobowce władców i późniejszych książąt, spadkobierców dawnych rodów panujących. Malowidła naścienne, ikony, świeczki... Tym razem przepisowo okrywam się chustą :-)

Posiedziałam jeszcze przed cerkwią kontemplując i wdychając ducha historii, ale nie dawał mi spokoju widniejący na horyzoncie monastyr Dżwari. Jak tam dojść? Kierowca marszrutki od razu powiedział mi, że ludzie odpuszczają sobie wizytę tam, bo daleko, ale można pojechać taksówką (a wypchaj się). Idę w stronę odległego wzgórza, ale ups, natrafiam na rzekę, mostu na horyzoncie nie widać. Wracam więc w okolice Sweti Cchoweli zasięgnąć języka u tubylców. Dopiero za trzecim razem trafiam na rosyjskojęzyczną babkę, która zapewnia mnie, że tam gdzie byłam jest most! Na pewno, tylko trzeba iść trochę na lewo. Idę więc... a mostu jak nie było tak nie ma. Są natomiast robotnicy, którzy usłużnie objaśniają, że ten most to jest "tam hen hen" i muszę iść po tej drodze w krzakach i znajdę most. Idzie się przez krzaki, przez wysypisko śmieci, różne chaszcze. I oto ze 2 kilometry dalej - most! :-) Za mostem, o ironio, jeszcze większe gąszcze (uwaga na węże!), a po nich wyjście na autostradę, tudzież drogę szybkiego ruchu ( jedzie się po niej wyjeżdżając z Tbilisi na północ i zachód, np. do Gori, Batumi czy Kazbegi).
Dżwari już prawie na wyciągnięcie ręki, góruje na wzgórzu, które chyba zamierzam zdobyć na dziko po prostu wdrapując się wśród krzewów, innej drogi nie widzę. Na ten moment jednak próbuję dotrzeć do legalnego przejścia przez autostradę. Idę z prądem, obtrąbiana przez każdy pojazd. Gruzini, uwielbiam Was :-) Zatrzymuje mnie jedyna piesza dusza na trasie, tłumaczy, że jedyne przejście wiedzie przez płotek (szeroki i dość wysoki klomb) rozdzielający pasy ruchu w przeciwnych kierunkach. To teraz wyobraźcie sobie, jak z plecakiem przeskakuję ten klomb przy wtórze klaksonów :-) Dalej idę już pod prąd, żar leje się z nieba i doskwiera 20kg na plecach. Dochodzę do czegoś, co wg mnie mogło być hardkorową ścieżką - podejściem pod Dżwari (o niedalekiej i całkiem cywilizowanej szosie wiodącej na wzgórze dowiem się już za niecałą godzinę...). Przed "forsowaniem szczytu" postanawiam trochę odsapnąć na poboczu. I tu zaczyna się przekomiczna epopeja pt. Podryw na Osetyńca, którą przytaczam we fragmentach nadających się do przytaczania przed 22.00.