Zaczęło się już na przystanku autobusowym za Dworcem Centralnym w Warszawie. Spora grupa ludzi czekających na autobus SE. I jeden kompletnie zdesperowany Nigeryjczyk, który nie mógł się odnaleźć, bo nikt nie przyznawał się do znajomości angielskiego. To się ja przyznałam i wyszło szydło z worka. Gostek, jak się okazało, studiował w Mińsku (!!!) i nawet "mówił" po rosyjsku. Ja bym tego tak nie nazwała, bo z jego fonetyką to była więcej niż tragedia. Ja chyba ściągam takie ewenementy, a to Chińczycy a to Nigeryjczyk.
Rano w Wilnie skontaktowałam się z CS i jakoś dojechałam do niego - pierwsza szkoła przetrwania w kraju, którego obywatele mówią dziwnym językiem. Dobra, po prostu mówiłam po rosyjsku i dało radę. A litewski pokochałam od pierwszego usłyszenia :-)
U A. chyba nawet nie spałam tylko od razu ruszyłam na miasto, uzbrojona w małą mapkę pożyczoną od jego współlokatorki. Wyszłam więc z ich chatki z piernika (ja chcę mieszkać w takiej chałupce i to jeszcze na piętrze!!!) i podjechałam do centrum. Turystów mnóstwo, co tu dużo mówić, a Polaków i Włochów więcej niż samych Bałtów. Nie przeszkodziło mi to jednak w eksploracji nie tylko centrum, ale też bardziej odległych i przez przewodniki zapomnianych miejsc - również tych, gdzie stare budynki wprost rozsypują sie na naszych oczach. Wilno to naprawdę ładne miasto, ma w sobie "to coś", ale i czegoś mu brakuje (hm..lwowskiego klimatu może?). Nie umiem powiedzieć czego, ale odczuwa się tam coś dziwnego, takie "wysokiego" :-)
Następnego dnia była niedziela... mój błąd, ze nie wyszłam wcześniej z domu - bo tak okazało się, że dzięki jakże-często-jeżdżącej wileńskiej komunikacji dojechałam na wyjazdówkę w miasta dopiero koło południa. Po drodze się zagubiłam, ale zapytany mężczyzna zawiózł mnie na sam wyjazd i to bezpłatnym autobusem (trzeba zapamiętać, autobus sieci marketów Maxima!). A tam już tylko przeskocz przez autostradę i można działać. Moje miejsce stacza szybko się zapełniło (po raz pierwszy w życiu łapałam stopa wraz z 4 innymi osobami. Mnie i jednego gostka, Litwina (te oczy!), zabrała, jak się potem w Kownie okazało, litewska medalistka i olimpijka w pięcioboju kobiet. Startowała też w Londynie i wracała właśnie ze zgrupowania. Rozmawiano jednak przeważnie po litewsku, więc mało rozumiałam (czy kogoś to dziwi???). W Kownie przygodny współtowarzysz załatwił mi podwózkę na wylot z Kowna - zadzwonił po kolegę, w rezultacie przyjechali jego rodzice, samochodem pełnym zakupów. Z Kowna dojechałam gdzieś na jakiś zjazd.
Spotkałam tam dwóch mało rozmownych gości próbujących dojechać do Rygi. Niemalże jednocześnie zatrzymały się dwa samochody. Jechałam więc do Palangi (Połągi po naszemu) - kurortu nadmorskiego, a la nasz Sopot. Co z tego, że miałam jechać do Kłajpedy, plany się zmieniają. Parka była dla mnie kwintesencją ruskości, przepraszam, dziewczyna może nie, ale facet :-) Fakt, sympatyczni byli. Rozmawialiśmy, słuchaliśmy muzyki, ostatecznie darliśmy gęby na hitach zespołu "Lube". Piosenka "Bieriozy" prześladuje mnie do dziś.
Dojechałam w oparach deszczu - pogoda się popsuła. Chyba z żalu nad moją decyzją zmarnowania czasu w chlubnej Pałandze. Nie lubię tłumów. Nie lubię kurortów. Już idąc w kierunku deptaku myślałam, gdzie by tu stanąć, żeby złapać okazję do Kłajpedy...Stąd też brak sensownego udokumentowania fotograficznego. O ironio, a przecież pchałam się nad Bałtyk, "żeby zobaczyć Bałtyk z innej strony", no i dlatego, że nad Bałtykiem parę ładnych lat nie byłam. Jak Bałtyk, to w Polsce. Finito.
Doszłam. Stoję i stoję, i myślę, jest w ogóle sens męczyć rękę i nadwerężać palec, skoro tu dwa auta na 5 minut przejeżdżają (autostrada!)? Nie ma przebacz, męczę paluszek. Muszę zaznaczyć, że w Kłajpedzie stałam chyba najdłużej w życiu (w moich szacunkach to ok.godziny, ale pewnie było zaledwie pół , tylko dłużyło się). Ok, jak jechałam parą to zdarzyło się dłużej, pamiętna Wieliczka, Zamość i Lublin rok temu... Dochodzi 6.00, zaczyna się głupawka stopowa. Jest pusto, to można poleżeć na autostradzie, usiąść i pośpiewać. Wymyślam nowy tekst to znanej piosenki rosyjskiego zespołu Lube. U nich jest "Zawołaj mnie o zachodzie dnia" a u mnie "Zabierz mnie (-stąd) o wschodzie dnia". Po rosyjsku rymuje się idealnie. I tak śpiewam i uśmiecham się do zdziwionych moją obecnością nielicznych kierowców.
A w Warszawie przywitała mnie atmosfera pierwszego dnia po finale Euro 2012. E viva Espana!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz