30 kwietnia w Grodnie po raz pierwszy zorganizowano Festiwal Sztuki Ulicznej. Zebrało się mnóstwo ludzi, nie tylko widzów (których masy przerosły moje oczekiwania) ale i samych uczestników. Występy trwały do późnych godzin. W każdym razie było już ciemno, odpowiednie warunki dla kilku fire show. Niestety był to już trzeci wieczór w Grodnie, więc nie pozostało mi nic innego jak udać się na dworzec i wsiąść do pociągu na Mińsk. Btw, jechałam z Chińczykami studiującymi w Mińsku, rozmawialiśmy sobie po rosyjsku...tzn. oni to raczej próbowali, ale byli w tym przeuroczy. O pierwszym dniu w mieście św.Huberta i aferze z koleżanką (czyt. byłą dziewczyną pewnego człowieka) wspominać nawet nie będę, choć ubaw był po pachy!
W Mińsku na dwa dni wylądowałam pod starym akademikowym adresem. Różnica polegała na tym, że tym razem trzech współlokatorów było na miejscu, nie to co latem. Troszkę byli panowie skonfudowani moją obecnością ale... ich sprawa. Najśmieszniejsi byli jak się uczyli wszyscy na raz do egzaminów a następnego dnia świętowali. Wracając do Mińska - oczywiście odbyliśmy obowiązkowy rajd po księgarniach ( ja to nawet dwa razy, ale niestety o antykwariacie jeszcze nie wiedziałam...). Potem ja sama poszłam na spotkanie z od trzech lat nie widzianym znajomym P. oraz jego, jak się okazało, dziewczyną. Z J. natomiast umówiłam się na 19.00 w kinie Rakieta (!!!). Trochę się zagadaliśmy z P. i czas mnie gonił, więc dojechałam do kina na styk (najpierw trzeba je było znaleźć). Ludu było od groma, a puszczali ambitne amerykańskie kino z lat 80'. Tylko tego jednego nie było, myślałam, że się spóźni. No, później się okazało, że był ale nie wszedł (dłuuuga historia).
Następnego dnia zaś nastąpiła wielkopomna dla mnie chwila zapisania się do Biblioteki Narodowej (tej kosmicznej). Do dziś średnio rozumiem zasady korzystania z jej zbiorów i przyporządkowanie czytelnika do konkretnej sali. Hmm.... ważne, że się udało :-) Przed północą zostałam odprowadzona na pociąg, przy wyjściu z akademika spotkaliśmy przyjaciela J., który ochoczo zgodził się jechać z nami na dworzec. Tymczasem J zrobił się nad wyraz miły... No ale już tam, pojechałam.
Mińsk pełną parą szykował się do Dnia Zwycięstwa |
Nie, nie do Grodna, w tym sęk całej "nowości" tego wyjazdu. Otóż pojechałam do Homla! Miasta, którego już sama nazwa zawsze mnie odrzucała i symbolizowała wyobrażone najbrzydsze i najnudniejsze miasto na Białorusi. O, jakżem się sromotnie myliła :-) Homel wysuwa się do czołówki najfajniejszych miejsc w Europie - również dlatego, ze jest po prostu przepiękny (bez przesady, nie cały, ale duża jego część).
Most na Soży |
O urodzie Homla stanowi m.in. rzeka Soża, szeroka szerokaśna rzeka, często wylewająca i zalewająca drugi brzeg, gdzie ponoć mieszkają Cyganie. Ci właśnie mają sobie radzić, pływając miedzy domami na łódkach. Taka homelska urban legend :-) To co mnie w Homlu bardzo pozytywnie zaskoczyło to nie tylko ogromny park, który sam z siebie musi być zielony (i ukwiecony) ale najprzyjemniejszym zaskoczeniem było to, że Homel jest CAŁY zielony. Normalnie drzewo na drzewie, nie przesadzając. A niby to Grodno taki zielony horad. Homel bije (pod tym względem) Grodno o głowę.
Pałac Rumiancawych-Paskiewiczów |
Sam park przy pałacu Paskiewiczów woła o aplauz. Wielki, zadbany, zasadzone klomby najrozmaitszych kwiatów. Ławeczek pod dostatkiem, nawet lunapark jest (jakże bez niego :D)
No i jeszcze stary kwartał starowierski za dworcem... Tego już za wiele jak na jeden dzień :-) Zaprowadził mnie tam Rusłan (człowiek, któremu się usta nie zamykają), byliśmy zresztą w wielu innych miejscach, ale żadne nie było tak piękne jak to. Te okiennice... TE OKIENNICE!
Poza tym warto napomknąć, że w Homlu postawiono pomnik Bohdanowi Chmielnickiemu, który gdzieś w XVII wieku najechał na miasto i wyciął w pień większość jego mieszkańców. Chichot historii, jak to mówią. A jeszcze można sobie popatrzeć na czarnobylskie jabłka i gruszki, ozdabiające jedno ze skrzyżowań...
Homla nie da się opisać w kilku zdaniach, po prostu trzeba go zobaczyć. Oczywiście, dzień w tym pięknym mieście nie byłby takim jakim był gdyby nie dwoje wspaniałych ludzi - Dasza (Mira), wokalistka młodego zespołu Romeira (bosanova itp), znajoma jeszcze z ubiegłego roku oraz jej (i jego) znajomy Rusłan, człowiek maszynka do mówienia, ale jednocześnie wspaniały gawędziarz i szarmancki przewodnik :-)
A to jeszcze Grodno |
Niestety, podróż powrotna do Grodna to nie było to, co tygrysy lubią najbardziej. od 18.00 do 7.00 rano w rozgrzanym (początkowo do 40 stopni) wagonie z Adleru w Rosji (!!!). I jeszcze górna półka. Uff, lepiej nie wspominać tych iście dantejskich scen. Rano tylko krótki spacerek po Grodnie i zakupy a potem sio na dworzec. Nie obeszło się bez kłopotów, tym razem poważnych. Ale i z tego udało mi się wybrnąć całą, choć nie suchą, nogą. Przecież nie byłabym sobą :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz