Ok. 7.00 wyszłyśmy z akademika w nadziei na szybkie dotarcie do wjazdu na autostradę. Zimno było, koniec października. Niestety intuicja nas zawiodła i przejechałyśmy wjazd, po czym musiałyśmy pedałować z powrotem pieszo. Stanęłyśmy przed wjazdem w niezbyt dogodnym wg mnie miejscu, ale K. nie zgodziła się na stanie na autostradzie, co faktycznie było by trochę niemądre, aczkolwiek skuteczne :) Całkiem szybko zatrzymał się gość jadący w kierunku Kopru na targ oliwek, jak się potem dowiedziałyśmy. Starszy ale bardzo rozmowny, opowiadał nam o tym, co mijaliśmy po drodze, m.in wzgórze zwane Nosem czy odcinek drogi, na którym bardzo wieje i który uważany był niegdyś za bardzo niebezpieczny. W Seżanie razem z nim przesiadłyśmy się do wozu jego kolegi i tak dojechałyśmy do Kopru, podziwiając przyrodę, słoweńskie drogi i tunele pod wzgórzami (!). Wysadzili nas panowie gdzieś na obrzeżach, ale na horyzoncie było już widać wejście na teren starego miasta Kopru - Capo d'Istria. Nie bez kozery ta włoska nazwa - miasto zbudowali Włosi i w takim stylu utrzymane jest jego centrum a także nowsze budynki, które nie mogą przecież kontrastować ze starymi.
Bardzo długo można by spacerować po starej części Kopru, po jego wąskich uliczkach, zaułkach, placykach, zaglądać na podwórka. Można też siąść w kawiarni i podumać nad filiżanką kawy. My tak zrobiłyśmy, a wizyta w kawiarni Byron skończyła się naszą pseudo próbą ucieczki w celu zwrócenia uwagi kelnerki na to, że chciałybyśmy już zapłacić. Na początku jednak naszym celem było przejście przez miasteczko i dojście do portu. Adriatyk! Błękit morza i prawie błękit nieba, słoneczka tylko brakowało (było słońce - w herbie Kopru). Obowiązkowa sesja zdjęciowa w porcie i już zmykałyśmy "wgłąb lądu", bo wiało od morza :) Po drodze odwiedziłyśmy urocze targowisko, jak z filmów, przecudne. Mnóstwo kolorowych warzyw, owoców, wyrobów różnej maści.
Jak już chyba wspomniałam, nie byłyśmy w Koprze długo - ze cztery, może pięć godzin i już ustawiłyśmy się na mini rondzie na wyjeździe z miasteczka. Tego dnia było jakieś policyjne święto, bo mijali nas sami oficjele i nie-oficjele,wszyscy zaś w mundurach a żaden nie chciał się zatrzymać. Powoli chyba traciłyśmy nadzieję na autostopowy powrót, bo jedyną reakcją na mój wyciągnięty palec był oczywiście klakson. Dobra, zatrzymał się samochód, ale jakiś napakowany z tyłu, więc postanowiłyśmy go zlać i wróciłyśmy do łapania. Autko tymczasem stoi i czeka,po czym zaczęło się przepakowywać,by zrobić nam miejsce, wtedy stwierdziłyśmy, że chyba nas zabierze :) Przemiły Matjaż odwoził znajomego do Lublany i jechał do brata. Absolwent antropologii i etnologii. Gdyby nie to, że jego auto było bardzo małe i całą drogę jechałam w przykurczu (plus dla kompanki :D ) oraz że raczej nie był rozmowny, bo gadał z kolegą to byłoby cudownie. Ale cóż, jedno że przystojny był chłopak. Wysadził nas po około godzinie koło dworca w Lublanie i dobrze, że nie jechał w miasto, bo akurat trwały przygotowania do maratonu i by się biedaczek zaputłał. Niestety, nie spotkałyśmy go więcej na Metelkovej, bo już tam nie byłyśmy.
A dlaczego warto jechać nad morze do Chorwacji? To chyba jasne - bo tam więcej tego morza, lepsze wybrzeże i ponoć taniej :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz