środa, 17 sierpnia 2011

15.07 - Główna atrakcja wioski Khavreli

Około szóstej rano pakuję manatki, żegnam się z najcudowniejszym miejscem w Gruzji i schodzę do wioski. Całą drogę nie spotykam nikogo, trochę się cykam niedźwiedzi i wilków, ale jakoś daję radę. W wiosce dość szybko zauważam marszrutkę i tuż po ósmej rano ruszam do Tbilisi, po raz drugi przemierzając Gruzińską Drogę Wojenną.

Zaraz po przyjeździe na dworzec Didube pytam przechodzącego kierowcę o autobusy do Gori, bo ich nie widzę na placu. Ten zaczepia młodego faceta i prosi, żeby mnie zaprowadził. Idę z nim długo wzdłuż rzędów marszrutek, w oddali widzę coś co przypomina nawet budynek dworcowy (a jednak!). Nieopodal gęsto od autobusów z tabliczkami GORI, mój przewodnik pakuje mnie do tej, która odjeżdża pierwsza i jadę. Za jedyne 4 lari miałam istną gehennę: primo, mimo panującego w stolicy upału byłam jeszcze ubrana „po kazbecku”, tj. długie spodnie, sweter, dzięki Bogu kurtkę z polarem zdążyłam zdjąć, secundo – siedziałam na ostatnim dostawianym stołku i co chwila musiałam wysiadać z plecakiem, żeby wypuszczać wysiadających…
Przyjeżdżamy do  Gori, przez szybę widzę muzeum Ojca Narodów, tj. baciuszki Stalina , nawet jego przesławny pancerny wagon (ten, którym pojechał na konferencję jałtańską). I starczy mi już, decyduję się nie nawiedzać tego przybytku. Ze względów ideologicznych czy też nie, po prostu nie i już.  Marszrutka wjeżdża na „dworzec”. O Paaaanie, takiego chaosu jeszcze w Gruzji nie widziałam. Początkowo błądzę między pojazdami, próbując odczytać gdzieś upragnione „Upliscyche”, ale co tam, nie ma. Idę więc do budynku, który kiedyś pewnie i był dworcem, ale teraz znacznie łatwiej kupić tu chleb, proszek do prania i papierosy z przemytu z Osetii niż bilet. O dziwo, są kasy! Przebijam się więc przez tłum i odczytuję gruzińskojęzyczny „rozkład”. Victoria! Jest Upliscyche. Zadowolona z siebie podchodzę do okienka i proszę o bilet na najbliższą marszrutkę tamże, ale w odpowiedzi słyszę, że mam iść za jakimś bliżej nieokreślonym gościem i on mi pokaże. Po 5 minutach macha do mnie ów facet, w milczeniu prowadzi w samo centrum chaosu i poważnym tonem nakazuje stać tu i czekać, bo za 10 minut przyjedzie COŚ do Upliscyche. Nie myślcie, że przyjechało :) zapytałam więc okolicznych przesympatycznych kierowców o ten autobus. Zaprowadzili mnie w inne miejsce, do innej marszrutki, która miała przez Upliscyche przejeżdżać, dogadali się z kierowcą, gdzie ma mnie wysadzić.

Wysiadam w wiosce Khavreli, kierowca pokazuje mi, że mam przejść przez most i stamtąd już prosta droga do skalnego miasta. Niespodzianka, w drzwiach marszrutki wpadam na Ankę i Grześka, moich znajomych z Armenii!!! Przez chwilę rozmawiamy podekscytowani wprawiając w osłupienie resztę pasażerów. Idę w stronę mostu przez Mtkwari, wypatrując jednocześnie miejsca na nocleg. Obawiam się, że z namiotowaniem będzie kaszana… decyduję się jednak zapytać mieszkańców domu przy rzece o pozwolenie na rozbicie się na podwórku. Chatki ubogie, bardzo stare, powiedziałoby się, że bida aż piszczy. Wchodzę do jednej z nich i „dogaduję się” z młodą kobietą, że będę spać koło domu, a teraz zostawię u niej plecak i pójdę do Upliscyche. Wszystko to odbywa się na migi, bo kobieta nie zna rosyjskiego, nie jestem pewna, czy mnie do końca zrozumiała, no ale nie pogoniła mnie miotłą, więc chyba jest ok., nie?
Po drodze do Upliscyche krajobraz jakby wyjęty z Arizony – wzdłuż drogi wysokie skały, wokół pustkowie. Tylko dlaczego tak gorąco, nie mogłoby już przestać? Codziennie dostaję smsy z Polski, piszą, że deszcze i wichury a tu istna patelnia.
Kompleks skalny w Upliscyche jest dobrze wyposażony, przy wejściu kasy, kawiarnia, toalety a nawet, proszę-proszę, mini centrum konferencyjne (po kiego przyjeżdżać na takie pustkowie dla małej salki?). Bilet studencki kosztuje 1 lari. Spotkałam się wcześniej z ostrzeżeniem, że na skałach mocno wieje – to prawda, trzymajcie czapki:-) Trasy są mniej-więcej wytyczone, ale tak naprawdę można pójść gdzie się chce, w miarę możliwości fizycznych. Wszystko jest dość płaskie, więc nie powinno być większych problemów.

 Centralnym punktem skalnego miasta jest maleńka cerkiew, w której wreszcie zrozumiałam, po co mi była nauka języka staro-cerkiewno-słowiańskiego. Ano po to, co by sobie skróty na ikonach podczytywać i poczuć się taką wyedukowaną! :) Szwendam się po skałach, zabijam czas, bo jeszcze dość wcześnie, a ja przecież mam tu spać.
Trochę zmęczona wracam do Khevreli, zabieram plecak od tej samej babki i rozkładam sobie kocyk (czyt. ręcznik) na skarpie przy rzece Mtkwari. W rzece i przy niej mnóstwo ludzi, przeważnie młodych chłopaków i facetów, kąpią się i szaleją, jak to faceci w tym wieku. Moje zjawienie się po drugiej stronie wywołało lekkie zamieszanie, wspomniani młodzi mężczyźni sto razy przepływali rzekę, żeby wyjść z niej w okolicy mojego siedziska, niektórzy odważyli się odezwać po angielsku (bo kto by tu znał rosyjski, nie?) a co bardziej nieśmiali wysyłali swoich młodszych braciszków. Komeeeedia :-) Starałam się nie zwracać uwagi na tak głupie końskie zaloty, opalałam się do wieczora czytając wiersze Baczyńskiego.
Pod wieczór rozstawiłam namiot i poszłam się wykąpać w Mtkwari. To nie była najlepsza decyzja podczas tego wyjazdu… dno muliste, kamieniste, woda jak to w Mtkwari. Bardzo szybko więc zrezygnowałam z tej wątpliwej przyjemności i wróciłam do namiotu. Zaczęli schodzić się miejscowi, najpierw młodzież, potem starsi, łącznie z kobietą, z która „dogadywałam” nocleg oraz jej ojcem (który mówił po rosyjsku). Miałam okazję pobawić się z malutkimi dzieciaczkami. I tak przez dłuższy czas rozmawialiśmy to na migi to po rosyjsku, podarowano mi bliżej nieokreślone owoce, śliwki jakieś chyba, starsza pani zaproponowała, żebym się rozbiła w jej ogrodzie (miałam ochotę się przenieść, no ale już tam).  Bardzo sympatyczni ludzie. Tylko w nocy trochę mi przeszkadzały jakieś łebki, ale i ci szybko sobie poszli myśląc, że śpię.
Wcześnie rano ulatniam się znad rzeki, porozmawiam jeszcze z gospodarzem. Wczoraj powiedział mi, że nie muszę wracać do Gori, żeby jechać do Borżomi, bo w Upliscyche jest platforma kolejowa, gdzie o 8.29 zatrzymuje się przelotny pociąg z Tbilisi do Borżomi. Idę wiec przez wieś i idę, i idę, a wspomnianej platformy nie widać, znaku żadnego. Towarzyszą mi tylko rzesze krów i pastuchów. Straciłam już nadzieję na znalezienie tej stacyjki (tory z daleka widzę, ale musi być platforma) i zastanawiam się nad łapaniem marszrutki albo stopa. Zagaduję jednak faceta około pięćdziesiątki, zbierającego jakieś zielsko przy drodze. On, Tamas, okazuje się być Rosjaninem gruzińskiego pochodzenia, ukrywającym się tu w Ojczyźnie przed całym tym złem, które się dzieje w Moskwie. Jest ponoć byłym sowieckim miliarderem, jelcynowskim pomieszczykiem, absolwentem ekonomii i historii sztuki, obecnie zaś zajmuje się leczeniem ludzi w miejscowej cerkwi. Kto by pomyślał. Tamas prowadzi mnie przez działki do torów i pokazuje platformę gdzieś daleko na horyzoncie. No nic, trzeba iść. Kroczę po torach z przeklętym plecakiem, żar nieznośny a platforma ciągle jakoś daleko i daleko. Doszedłszy czekałam już tylko kilka minut na pociąg. Pociąg wypełniony po brzegi i wleczący się niesamowicie.
Z Upliscyche pod Gori do Borżomi jedzie ponad 3 godziny! Fakt, kosztuje tylko 1 lari :-) no ale są jakieś granice… Na początku stoję przy wyjściu, ale potem wyhaczają mnie sympatyczny dziadek z babcią i oferują miejsce koło siebie. Opowiadają o Borżomi, o tym jak byli w Polsce i Czechosłowacji. I znów rozmowy na temat życia w Polsce i Gruzji. Na dworcu dostaję jeszcze numer Tamaza (dziadka) z nakazem dzwonić i o każdej porze dnia i nocy w wypadku jakichkolwiek problemów. Jestem w Borżomi! (czego nie planowałam, jakoś tak wyszło) Zaczyna się dwudniowy relaks w mineralnym kurorcie, ale to już inna historia…

wtorek, 16 sierpnia 2011

13-15.07 - Komsomołka jedzie w góry

Odespawszy urodzinowy wieczór i domowy koniak zbieram się na dworzec Didube w nadziei na dość szybkie znalezienie (czyt. zostanie znalezioną) marszrutki do Kazbegi, do wsi/miejscowości, z której wszyscy wychodzą na Gergeti. Tu też zaczynają się podejścia na Kazbek. Dojeżdżam metrem – tylko najpierw wsiadłam w złą stronę, bo po raz pierwszy wyruszałam ze stacji Mardżaniszwili i trochę się zakręciłam :-)  
W sezonie letnim nie ma co wierzyć podawanym w Internecie godzinom odjazdów marszrutek maści wszelakiej. Na forum kaukaskim i na rosyjskiej stronie All-transport podają tylko dwie dziennie z Tbilisi do Kazbegi, a tak naprawdę jest ich o wiele więcej. Moja znalazła mnie dość szybko i po dłuższym czekaniu wyruszyła ku północnej granicy Gruzji. Przy maszynie stoi młody chłopak, turysta zapewnie, rozmawia po angielsku z młodą Gruzinką, która prawdopodobnie pomogła mu znaleźć odpowiedni autobus. Gubi mi się kolega (nie żebyśmy się wtedy zapoznali) gdzieś w Kazbegi, ale – o ironio!!! – spotykamy się ponownie na lotnisku w Tbilisi, lecimy tym samym lotem do Rygi i na dodatek  siedzimy w tym samym rzędzie (miedzy nami śpi starszy gostek z paszportem RF). Świat jest mały, tyle mogę powiedzieć. I tak kolega odezwał się do mnie dopiero na łotewskim lotnisku, ale Łotyszem to on na pewno nie był.
Marszrutka do Kazbegi rusza z wolna, kieruje się na osławioną Gruzińską Drogę Wojenną, malowniczą do niemożliwości i wijącą się, za przeproszeniem, do wyrzygu. Jedziemy przez Mcchetę, mijamy Dżwari…  Godne uwagi krajobrazy zaczynają się gdzieś za Ananuri i żinwalskim zbiornikiem.  Wjeżdżamy w rejon serpentyn, wznoszenia i opadania, jedziemy na wysokościach, nad przepaściami (ale co tam, szalona marszrutka jest szaloną marszrutką). Nasz kierowca Wasyl dorabia sobie chyba jako listonosz, bo w Tbilisi przyjął np. jakieś pakunki od baciuszki, które następnie przekazał gdzieś na trasie. Wiele razy zatrzymuje się, by komuś coś przekazać (np. papierosy!), wszyscy go znają i całują po rękach.

Im bliżej do Kazbegi (tj. zasadniczo do granicy z Rosją) tym lepiej rozumiem, w czym rzecz z tą drogą wojenną. Te wszystkie schrony, umocnienia, normalnie wysokogórska Linia Maginota, tylko trochę podniszczona, jak Linia Maginota przed II wojną światową albo i gorzej.
Dojeżdżamy do Kazbegi. Przy wyjmowaniu bagaży spływa na mnie łaska rozmowy z Wasylem Wszechmogącym. Wasyl proponuje mi nocleg w swoim guesthousie.  Sorry, nie tym razem. Jakieś 20 minut siedzę na murku i obserwuję miejscowych taksówkarzy gruzińsko-rosyjskiej proweniencji i policjantów. Mój błąd – nie poszłam do żadnego sklepu, nawet do słynnego Google’a. Przez najbliższe 2,5 dnia będę cierpieć głód pokarmowy i nikotynowy (nie wiem co gorsze w tych warunkach). Bardzo mądrze! Tak oto w upale (wiem, przynudzam), z plecakiem, połową butelki wody, ćwiartką chleba i zachomikowanym gdzieś paprykarzem szczecińskim ruszam na podbój Gergeti, prowadzona jedynie wyczuciem- jak rasowy turysta poruszam się bez mapy.

Pierwsza część drogi wiedzie przez wioskę (miasteczko?), nie żeby były jakieś konkretne oznaczenia, w którą uliczkę należy skręcić. Witają mnie pasące się cielaczki i ludzie proponujący nocleg. Rada na pobyt w Kazbegi – jeżeli chcecie spać na dole to szukajcie kwatery właśnie tu wyżej, a nie tam, gdzie zatrzymują się marszrutki. Najwyższa część wioski to urocze kamienne zakamarki,  w których można zabłądzić, chyba że spyta się o prawidłową drogę panią sprzedającą hot dogi na rozstaju. Ja pytam i po chwili wychodzę na polną drogę. Drogę pachnącą żniwami, kwiatami i wszystkim tym, co może w górach pachnieć. Spotykam poznane u Koki trzy Czeszki, które przyjechały tu po to, by wejść na górę, szybko zejść i wrócić do Tbilisi. Konsultuję się z nimi co do dalszej trasy i idąc na przełaj trafiam na jedyną słuszną drogę. Przede mną kaaawał drogi prowadzącej przeważnie przez las. Co jakiś czas mijam schodzących, przejeżdżają też samochody podwożące leniwym japońskich turystów – tego dnia Kazbegi przeżywało japońskie oblężenie. Droga jest stroma, miejscami bardzo, więc idzie się dość ciężko. Odciski i buty dają się we znaki, trafia się też odcinek cały przez błoto. Spotykam poznane w hostelu Anię, Iwonę i Arwen, a także ich polskich znajomych. Nie ma na mnie mocnych i po krótkim czasie znów jestem daleko przed nimi. Aha! Co wytrwalsi mogą iść skrótami, ale to wymaga chyba mocnego samozaparcia. Nie wiem, jak długo idę, ale na pewno długo, wreszcie wchodzę na olbrzymią polanę, gdzie na horyzoncie (jeszcze tyle trzeba leźć??) majaczy klasztor Gergeti. Zbieram ostatki sił i podchodzę do klasztoru, gdzie trochę odpoczywam. Przychodzą też dziewczyny.  Zwiedzamy maluteńki klasztor, ale wcześniej muszę się odziać w kieckę – panuje tu taka ortodoksja, że w spodniach nie wejdziesz. Jeden z japońskich dziadków nie do końca rozumiejąc prawosławne zasady też założył jedną z sukien przygotowanych dla zwiedzających kobiet :-)

Polacy zamierzają spać na dole, ale Iwona załatwia mi towarzystwo swoich znajomych Czechów. Przy silnym wietrze ledwo rozstawiam namiot tuż obok kilku ichnich. Jak się okazuje, jest tam i dwoje Polaków, którzy zamierzają zdobywać Kazbek. Później przychodzi jeszcze sympatyczna rodzina z Krakowa. Ekipa na nocną imprezę pod Kazbekiem już gotowa, tylko dlaczego jest tak zimno??? Początkowo Czesi izolują się a my rozgrzewamy się czaczą. Dostatecznie rozweseleni zapraszamy południowych sąsiadów do siebie, rozmawiamy sobie po słowiańsku, słuchamy jazzu z telefonu i prawie bez powodzenia próbujemy zapalić fajki (wiatr!!). Niestety moi przygodni koledzy, Martin i Honza, średnio rozumieją po polsku, lepiej dogadujemy się, kiedy mówię po serbsku… Jest mi tak piekielnie zimno, że Martin proponuje mi swoją bundę, na którą mam wielką ochotę, ale odmawiam – to nie ja mam jutro ruszać na Kazbek, więc lepiej niech ja obudzę się chora a nie on. Kładziemy się spać późno, kołysankę śpiewa nam (tj. wyje) wiatr.

Nie śpię całą noc, mimo że zakładam na siebie połowę ciuchów. Brr!!! Po 5.00 rano wychodzę na spacer do klasztoru, podziwiam Kazbek, który wreszcie o wschodzie słońca wyłania się zza chmur.

Zbierają się i ci, którzy idą na Kazbek – małżeństwo Polaków i Czesi. Przychodzi Martin z pytaniem, dlaczego nie śpię, na co otrzymuje najszczerszą odpowiedź: Zato što mi je hladno! Cóż, zdobywcy poszli, a ja kładę się na chwilę. Słonko zaczyna grzać, budzą się krakusy. Rezygnują z kolejnego dnia w górach i wracają na dół, zostawiając mnie totalnie samą na polanie, turystów jeszcze nie ma. Pakuję manatki i wybieram jako taką trasę na ten dzień. Nie forsuję się zbytnio – spaceruję po okolicznych halach, ścieżkach, tu i tam. Widoki zapamiętam do końca życia, tak pięknych gór jeszcze nigdy nie widziałam. Siedząc na jednym ze „szczytów” kontempluję i myślę o życiu – w takim miejscu naprawdę człowiek czuje się jak maleńki, nic nieznaczący pył we Wszechświecie!!! Wracam na polanę zmęczona a tu jeszcze czeka mnie walka z przeklętą końską muchą, która tnie okropnie i nie chce mi dać spokoju! Kładę się spać wcześnie i samotnie, na polanie nie ma żywej duszy. Jeszcze jedna nieprzespana noc dzieli mnie od ruszenia w dalszą drogę, choć na ten moment nie wiem jeszcze, dokąd dokładnie pojadę.


wtorek, 9 sierpnia 2011

11.07 - Mccheta albo podryw na Osetyńca :)

Rano wysiadam w Tbilisi, gdzie słońce zaczyna już podgrzewać (atmosferę). W Batumi pewnie wciąż pochmurno, takie moje szczęście. Po raz pierwszy wpadam na stację metra, wyrabiam sobie kartę (musowo, inaczej nie pojeździcie sobie metrem) i zjeżdżam na dół. Po kilku minutach jestem już na stacji Didube (naziemnej) i idąc za tłumem trafiam w dworcowe piekiełko po tbilisku. Mydło i powidło, owoce, warzywa, papierosy i czacza a w tym wszystkim jeszcze setki marszrutek. Napotkany naganiacz prowadzi mnie przez ten bazar do marszrutki jadącej do Mcchety. Bilet (1 lari) kupuje się, o dziwo, w kioskowej kasie. Dostaje mi sie honorowe miejsce koło kierowcy, co będzie miało znaczenie dnia następnego, ale o tym trochę później.

Przejazd z punktu A do punktu B nie trwa długo, więc początkowo napchana marszrutka szybko się wyludnia. Już w Mchcecie kierowca pyta, gdzie ma mnie wysadzić, na co otrzymuje moją rozbrajająco szczerą odpowiedź: Nie mam pojecia... A że kierowcy marszrutek to ludzie bardzo pomocni to bardzo szybko zostaję poinstruowana, w którą stronę iść, co zobaczyć i jeszcze dowiaduję się, gdzie mam stanąć jutro rano, żeby wrócić do miasta.



Wysiadam więc i kieruję się ku centralnemu punktowi Mcchety - cerkwi Sweti Cchoweli (nic bardziej prostego, wieżę widać ponad dachami okolicznych domów). Samo "centrum" Mcchety nie robi na mnie wrażenia - nie lubię takich wypieszczonych pod turystów, sztucznie wyglądających miejsc, gdzie z lekka zatraca się prawdziwy ich klimat. Sweti Cchoweli natomiast robi wrażenie. Cerkiew jest otoczona murem, prawodpodobnie pełniła jakieś funkcje obronne. W samej świątyni odbywały się namaszczenia władców, są tu też liczne grobowce władców i późniejszych książąt, spadkobierców dawnych rodów panujących. Malowidła naścienne, ikony, świeczki... Tym razem przepisowo okrywam się chustą :-)


Posiedziałam jeszcze przed cerkwią kontemplując i wdychając ducha historii, ale nie dawał mi spokoju widniejący na horyzoncie monastyr Dżwari. Jak tam dojść? Kierowca marszrutki od razu powiedział mi, że ludzie odpuszczają sobie wizytę tam, bo daleko, ale można pojechać taksówką (a wypchaj się). Idę w stronę odległego wzgórza, ale ups, natrafiam na rzekę, mostu na horyzoncie nie widać. Wracam więc w okolice Sweti Cchoweli zasięgnąć języka u tubylców. Dopiero za trzecim razem trafiam na rosyjskojęzyczną babkę, która zapewnia mnie, że tam gdzie byłam jest most! Na pewno, tylko trzeba iść trochę na lewo. Idę więc... a mostu jak nie było tak nie ma. Są natomiast robotnicy, którzy usłużnie objaśniają, że ten most to jest "tam hen hen" i muszę iść po tej drodze w krzakach i znajdę most. Idzie się przez krzaki, przez wysypisko śmieci, różne chaszcze. I oto ze 2 kilometry dalej - most! :-) Za mostem, o ironio, jeszcze większe gąszcze (uwaga na węże!), a po nich wyjście na autostradę, tudzież drogę szybkiego ruchu ( jedzie się po niej wyjeżdżając z Tbilisi na północ i zachód, np. do Gori, Batumi czy Kazbegi).

Dżwari już prawie na wyciągnięcie ręki, góruje na wzgórzu, które chyba zamierzam zdobyć na dziko po prostu wdrapując się wśród krzewów, innej drogi nie widzę. Na ten moment jednak próbuję dotrzeć do legalnego przejścia przez autostradę. Idę z prądem, obtrąbiana przez każdy pojazd. Gruzini, uwielbiam Was :-) Zatrzymuje mnie jedyna piesza dusza na trasie, tłumaczy, że jedyne przejście wiedzie przez płotek (szeroki i dość wysoki klomb) rozdzielający pasy ruchu w przeciwnych kierunkach. To teraz wyobraźcie sobie, jak z plecakiem przeskakuję ten klomb przy wtórze klaksonów :-) Dalej idę już pod prąd, żar leje się z nieba i doskwiera 20kg na plecach. Dochodzę do czegoś, co wg mnie mogło być hardkorową ścieżką - podejściem  pod Dżwari (o niedalekiej  i całkiem cywilizowanej szosie wiodącej na wzgórze dowiem się już za niecałą godzinę...). Przed "forsowaniem szczytu" postanawiam trochę odsapnąć na poboczu. I tu zaczyna się przekomiczna epopeja pt. Podryw na Osetyńca, którą przytaczam we fragmentach nadających się do przytaczania przed 22.00.

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

8-10.07 - Herbacianych pól już nie ma albo Batumi.

Pociąg podjeżdża na tbiliski dworzec główny, tłumy ludzi ruszają do dyżurnych wagonów w celu okazania biletu. Znajduję swoje, jak mi się wydaje, miejsce w ósmej kuszetce, spotykam tam młodą Gruzinkę studiującą w Niemczech oraz jej babcię, odprowadzającą dziewczynę na pociąg. Prawie się rozgaszczam, ale ostatecznie wyskakuję jeszcze na dymka. Wracam tuż przed odjazdem, a tam zamieszanie na cały wagon. Wspomniana gruzińska babcia prosi mnie o bilet i tłumaczy, że jednak to nie moje miejsce, bo ósemka to numer miejsca w drugiej kuszetce a nie numer tejże. O niebiosa, jakby bilet był wydawany z angielsko- albo rosyjskojęzyczną adnotacją to byłoby cacy, a tak - sami popatrzcie. Co bardziej obeznani ze szlaczkami mogę tu nawet odnaleźć moje imiona i nazwisko :-)

Mój nowy przedział szybko się zapełnia, poznaję się, rozmawiamy. Jadę z trzema tbiliskimi lekarzami: starszą panią (zapomniałam imię...), Gruzinką Tamarą i Ormianinem Wiktorem (jadą na konferencję). Towarzystwo szczególnie dwóch ostatnich bardzo mi odpowiada, w momencie gdy Wiktor wyciąga samogon już wiem, że ze spania nici. I tak siedzimy dokonując istnej wymiany międzykulturowej, do tego stopnia, że mój nowy znajomy w Chaszuri wysiada po nową butelkę. Ok, przyznaję, po 4.00 poszłam spać, myślę, że za pół godziny nie byłabym w stanie sama wejść na górną półkę, gdzie mi wypadło miejsce :-) A tak śpię chociaż do 7.00 rano.

Wysiadamy razem w Machindżauri i wciąż rozweseleni lekarze zabierają mnie taksówką do miasta, gdzie wysadzają przy bulwarze. Dzięki! Od razu idę nad morze - pierwszy dzień w Batumi upłynie mi pod znakiem megakaca, a mam nadzieję, że szum morskich fal i kąpiel dobrze mi zrobi. Płonne nadzieje, niestety.

Pogoda jest średnia, ok, jest ciepło, ale przez kolejne trzy dni nie będzie w Batumi słońca. Ani trochę. Pocieszam się faktem, że to jeszcze nie sezon, dzięki czemu na plaży jest luz, można przysiąść na ławce w przepięknym parku przy bulwarze i w ogóle, chyba lepiej odpoczywać we względnej ciszy, nie? Jedyny problem to mój bagaż, którego nie mam gdzie zostawić i ciągnę go ze sobą tak, jak żółw taszczy swój domek :-)

Muszę przyznać, że spodobało mi się w Batumi, szczególnie urzekło mnie nabrzeże. Ładne, zadbane, nowoczesne. Potem w gazecie Вечерний Тбилиси przeczytałam, że modernizacja i rozwój Batumi to oczko w głowie prezydenta Saakaszwilego. To w Batumi usłyszycie na ulicy rosyjski (w Tbilisi jest to rzadkością). Można pospacerować po samym mieście (wieczny remont nie powinien odstraszyć) lub po bardzo długim deptaku wzdłuż plaży. Przy informacji turystycznej można wypożyczyć rower. Życie nocne też kwitnie.

Pierwszego dnia udałam się marszrutką z "dworca" (na końcu ul.Gamsachurdii idąc od bulwaru, 1 lari) do przygranicznego Sarpi. Po pierwsze, myślałam, że tam rozbiję namiot na noc, a pod drugie chciałam sobie popatrzeć na Turcję (i na meczet tuż za granicą). Granica przebiega po plaży. Na jedynej, przyplażowej drodze ustawiła się długa kolejka aut czekających na wjazd do Turcji. Ja z kolei rozłożyłam się na plaży i odpoczywam po nocy.

Dopiero po kilku godzinach trochę zawiedziona wracam do Batumi - ze spania w Sarpi nici, bo nie jestem taką desperatką, żeby spać na kamieniach. Ostatecznie wieczorem jadę do Machindżauri i rozbijam się prawie odrazu za dworcem, przed płotami domów przy plaży - jest tam trochę piaszczystego miejsca. Jakiś Gruzin w średnim wieku pomaga mi rozbić namiot, robię to pierwszy raz, więc każda para rąk się przyda. Potem dojdę do takiej wprawy, że będę go sama rozstawiać w 5 minut :-) Pierwsza noc jest spokojna, drugą pamiętam do dziś, bo banda wyrostków starała się mnie wystraszyć. Czaili się po ciemku, coś tam krzyczeli, a na koniec rzucili mi koło namiotu świecące petardy. Dzecioki...

Dwa kolejne dni upływają na zwiedzaniu Batumi, plażowaniu (jeżeli plażowanie bez słońca można nazwać plażowaniem), kąpielach w cudownym Morzu Czarnym i odrzucaniu zalotów Gruzinów maści wszelakiej. Batumski epizod stosunków damsko-męskich polsko-gruzińskich mogę uznać za najśmieszniejszy i najdurniejszy. Dlaczego? Bo Batumi to taki nasz Sopot... chyba nie muszę wyjaśniać.

A w niedzielę, tj. dzień wyjazdu, pada. Po raz ostatni nawiedzam czarnomorską perełkę, szwendam się  tu i tam, przykładnie kąpię sie w zroszonym deszczem morzu i wracam do Machindżauri. Kilka godzin czekam na pociąg, ale przynajmniej sucha. Jak na złość w poczekalni jest wielodzietna i poligamiczna rodzina z Kutaisi, dzieciaki są tak rozwrzeszczane, że głowa mi pęka. Uff... pojechali, mam chwilę czasu, żeby zaplanować dalszą podróż. Wybieram Mcchetę, starą stolicę Gruzji. Będę tam nocować a rano, tj. już 12.07 wrócę do Tbilisi. Idealny plan. Nie mam na nic siły, po dwóch nocach spania na twardym marzę o miękkiej półce w kuszetce pociągu (tylko dwie noce? Toż to luksus, który z rozrzewnieniem wspomnę pod koniec wyjazdu, po siódmej z rzędu nocy w namiocie :-)). Dzięki Bogu moi współpasażerowie nie są zbyt rozmowni i nawet dałoby się porządnie wyspać, gdyby Szwed nie chrapał jak opętany :-) 


niedziela, 7 sierpnia 2011

7.07 - Tbilisi!

Ze względu na panujące na Kaukazie upały postanawiam zacząć zwiedzanie Tbilisi dość wcześnie, zamierzam  wyjść z hostelu koło dziewiątej. Jest 10.00 – wychodzę i wpadam w tbiliski chaosik. Podczas pierwszego pobytu w stolicy nie korzystałam jeszcze z usług najgłębszego metra świata, a szkoda, bo miałam je pod ręką. No ale zwiedzanie jest zwiedzanie, nie można się aż tak lenić! Uzbrojona w angielskojęzyczną mapkę (mapą nie nazwiesz) miasta idę przez poranne Tbilisi, mijam ludzi spieszących się niewiadomo dokąd i dziadków przesiadujących godzinami na krzesełkach wystawionych w bramach kamienic. Dochodzę do Mtkwari – rzeki przecinającej miasto (po rosyjsku Кура). Zawsze zastanawiał mnie jej kolor, jest jakby jasnobrązowa, wybielona. Na pierwszy rzut oka brudna, ale jak się potem okazało wcale tak nie jest i można nawet zaryzykować kąpiel gdzieś za miastem (sprawdzone na własnej skórze).

Dalej zaczynają się schody. Metaforyczne, bo trafiam w rejon jakichś remontów, ogrodzony i nieoznakowany. Wydaje mi się, że idę ulicą pod prąd, ale cóż, naśladuję tubylców - złota zasada nr 1 :-). Przechodzenie przez ulicę przypomina mi od razu Lwów - nie masz co czekać, bo i tak samochody cię nie przepuszczą, musisz więc zdecydować się na odważny ruch. Spraktykowane nawet na ruchliwym skrzyżowaniu czteropasmowej ul.Pszeweli...
Dochodzę do stacji metra Rustaweli, zaraz obok pomnik Szoty Rustawelego (a czemu on stoi tyłem?) i początek reprezentacyjnej ulicy nazwanej na cześć tegoż zapewne genialnego dwunastowiecznego gruzińskiego wieszcza. Jeżeli mam być szczera to sama ulica mnie nie zachwyciła, przypomina mi trochę naszą łódzka Piotrkowską, tylko budynki są trochę większe a sama ulica nie jest deptakiem (ok, Piotrkowska w sumie też nie jest). Wydaje mi się, że Rustaweli to taka promenda pełna butików, galerii, teatrów, no, cały ten wielkomiejski zgiełk :-) Wzdłuż chodników po obu stronach pełno ławek, przeważnie zajętych, bo przecież Gruzinom (mężczyznom) się nie spieszy i zawsze znajdą czas, żeby w towarzystwie znajomych połuskać słonecznik. I zasyfić chodnik dookoła przy okazji.
Przede mną plac Wolności, po prawej stronie stacja metra o takiej samej nazwie - Tavisuplebis moedani. Co ciekawe, to chyba jedyna nazwa stacji, która się nie tłumaczy (w tbiliskim metrze komunikaty są po gruzińsku i angielsku, tak więc usłyszycie Vagzlis moedani - Station Square, Teknikuri universiteti - Technical University itd. ale ja nigdy nie słyszałam Freedom Square, zawsze tylko zagadkowe Tavisuplebis moedani). Idę pod budynek po drugiej stronie placu, w nadziei na to, że Informacja turystyczna będzie otwarta. Nie była, no bo po co? Zaczynam więc samodzielne poszukiwania drogi do Narikali i pomnika Matki Gruzji, który widzę przed sobą w górze, ale jak się tam przebić? Oto jest pytanie.

Od początku prawie zdaję się na intuicję i koniec-języka-za-przewodnika, bo moja mapeczka nie uwzględnia tak małych ulic a Narikali zasadniczo w ogóle nie odnotowuje. Oczywiście nazwy ulic to loteria - przeważnie po gruzińsku, stare radzieckie tabliczki bywają dwujęzyczne, a ras na ruski rok trafi się coś po angielsku.
Nie wiem jak, ale dochodzę do Mtkwari, w pobliżu mostu Gorgasali. Po prawej coraz bliższa Narikala, przede mną cerkiew, do której kieruję pierwsze kroki. Przystaję i podziwiam widoki, niedaleko od tego miejsca jest Pałac Prezydencki (kontaminacja Bundestagu i Białego Domu) oraz słynna Cminda Sameba, ogromna złota cerkiew. Most obok - Most Pokoju "trochę" się wyróżnia na tle zabudowy starego Tbilisi...brr!

A więc jestem pod cerkwią Metechi, której początki sięgają VI wieku n.e. Tuż obok pomnik króla Wachtanga Gorgasali - władca siedzący na rumaku spogląda na swoje miasto. Cerkiew stoi na urwistym brzegu rzeki, a tuż przy tafli wody mieści się kaplica (spójrzcie z mostu), poświecona ofiarom najeźdźców. W Mtkwari straciły życie tysiące Gruzinów odmawiających przejścia na islam.



Cerkiew Metechi była przebudowywana, była teatrem a nawet więzieniem - siedział tu Maksim Gorki! Do środka niestety nie weszłam, jak na złość zapomniałam chusty, a musicie wiedzieć, że Gruzini są w kwestii nakrycia kobiecej głowy dość kanoniczni.
 
 Wracam na prawy brzeg i idąc między remontowanymi kamieniczkami Rike wspinam sie do murów Narikali. Podejście jest dość strome, więc na co jeszcze posypywać je piaskiem? Czyżby po to, żeby sobie zęby powybijali? Docieram do twierdzy, ale muszę odpocząć, bo czterdziestostopniowy upał dał mi się już we znaki. W obrębie samej twierdzy oglądam nową cerkiew św.Mikołaja i wdrapuję się na mury - niezła frajda, zobaczyć, jak daleko odważysz się pójść :-)

Wychodzę poza mury i idę zboczem wzgórza w poszukiwaniu Matki Gruzji. Już wiem, dlaczego tbiliska młodzież i jej podobni ludzie upodobali sobie to miejsce na wieczorne posiadówki - widok na miasto genialny, a miejsce jest dość ustronne. Idę i idę i o to przede mną staje wielka biała Kartlis Deda. Z bliska to ona faktycznie jest ogromna... Spod jej stóp można podziwiać miasto, z drugiej strony ogród botaniczny, nie różniący się niczym od zapuszczonego parku. Po lewej stronie widzę park Mtacminda. Hmm.. nie mam dziś siły, więc sobie odpuszczam. A za dwa tygodnie później i tak niespodziewanie tam dotrę.



Zmordowana schodzę do podnóża Narikali i próbuję przebić się do Placu Wolności, trochę to trwa, błądzę sobie ruchliwymi gwarnymi uliczkami. Postanawiam wrócić inną drogą - przez inny most, kierując się z Placu w ulicę Puszkina (zamiast w Rustaweli). To nie był dobry wybór, bo w pewnym momencie znalazłam się na cholernie ruchliwej drodze bez chodnika. Nikogo oprócz mnie tam nie było, ale stwierdziłam, że nie mam już siły wracać (odciskiiiii!!!!) i jakoś się przebiję. No, udało się i oto jestem na Mardżaniszwili, jeszcze kilka kroków i dobijam do Sky Hostelu.
Późne popołudnie i wieczór upływa mi w miłym towarzystwie brata gospodarza i jego przyjaciółki. Chłopak funduje nam obu własnoręczny masaż...co za relaks  po taszczeniu plecaka! Za kilka godzin wyjezdżam do Batumi, więc na pożegnanie zostaję poczęstowana domowym koniakiem. Z lekka odurzona tym specyfikiem muszę jeszcze iść się spakować, o nieeee. Nie wiedzieć kiedy zrobiła się noc i trzeba się było zbierać, bo megawygodny pociąg do Batumi już czeka. Ja też nie mogę się doczekac morza, morza i jeszcze raz morza, ale przede mną jeszcze długa podróż. Hihi, kto by się spodziewał takiego obrotu spraw :-)

Ludzie ludzi pytają...

W Gruzji trzeba być gotowym na deszcz pytań dosłownie o wszystko.  Chyba że nie chcesz się integrować z tubylcami, ale wtedy po co w ogóle jechać… Wiele tych pytań się powtarza, słyszałam je tak często, że moje odpowiedzi po pewnym czasie stały się automatyczne. A o co pytają? Oto krótki przegląd najczęstszych pytań zadawanych mi jako turystce/Polce/dziewczynie/podróżującej samotnie.
0. Jesteś z Rosji? Skąd? Aaa, z Polski! A po jakiemu Wy tam mówicie? (oraz szczyt wszystkiego – так ты полянка? – w sensie Polka, ale wielokrotnie musiałam edukować Gruzinów, ze po rosyjsku mówi się „polka” a nie „polanka”)
1. Jak się żyje w Polsce? Ile kosztuje mieszkanie, jaki jest średni zarobek? (czyt. pytania treści ekonomicznej. Nie jestem specjalistą, i przepraszam, ale nie wiem dokładnie ile kosztuje metr kwadratowy mieszkania w stolicy, no wiem, dużo.)
2. Jaki jest stosunek do Rosjan (bo u nas w Gruzji jest tak i siak). Jakie są opinie dot. katastrofy smoleńskiej? (w tej kwestii często się spieraliśmy, bo mnie można zaliczyć do grupy wyznawców tezy o nieszczęśliwym wypadku, a 100% Gruzinów, z którymi o tym rozmawiałam twierdziło, że to Putin).
3. Skąd tak dobrze rosyjski, przecież jesteś młoda (hi hi, dwa komplementy na raz!)? W jakim języku jest u was szkoła (niektórym się wydawało nawet, że po rosyjsku)?
4. A nie boisz się sama jeździć? A co na to Twój chłopak, puścił cię? Jakby kochał to by nie puścił! A wiesz, co on teraz robi, na pewno Cię zdradza!  A rodzice co na to? (moje „ulubione” pytanie)
5. Ale chyba masz ze sobą jakąś broń? (tak, mam, maleńki nożyk, z którego się wszyscy śmiali :D)
6. Nie masz jeszcze męża, w tym wieku!? (pytanie nr.2 z ulubionych. Przepraszam, nie jestem Gruzinką i nie wyszłam za mąż w wieku lat 15).
7. Gdzie ci się bardziej podoba, w Armenii czy w Gruzji? Tu moja odpowiedź zawsze była szczera :-)
8. A masz chłopaka w Gruzji? No jak to nie masz!!? (to tak, jakbym miała go mieć w każdym kraju, do którego trafiam. Aha, zapomniałabym, że przecież w gruzińskich standardach powinnam już być zamężna i dzieciata, być dobrą żoną i codziennie rano chodzić do cerkwi. No to chyba ten chłopak w każdym kraju trochę tu nie pasuje? :D). Powinnam jeszcze zacytować tekst pewnego milutkiego Osetyńca, który usilnie próbował mnie zbajerować po drodze do Dżwari, ale nie przetłumaczę tego na polski – приехала в Грузию и как? Тебе надо попробовать волосатого Грузина!  Aa, kosmos :-)
9. Jak to w namiocie? Sama!? A wilki, żmije, komary, zboczeńcy? (spoko, dałam radę i temu, najbardziej uciążliwe do spławienia były chyba komary)

Nie da się ukryć, że najczęstsze pytania to te o pochodzenie, wiek, stan cywilny i preferencje co do płci przeciwnej. Nie od dziś wiadomo, że Gruzini to naród temperamentny, okazji nie przepuszczą :-) Poza tym prawie każdy facet zwracał mi uwagę na papierosy mówiąc, że tu różnie się to odbiera. I że moje szanse na wyjście za mąż w Gruzji z tego powodu maleją. No ale w moim wieku to i tak już nie mam się co starać, już dawno stara panna :-)

wtorek, 2 sierpnia 2011

6.07 - Między stolicami

Rano żegnam się z Anką i Grześkiem, jeszcze tylko częstują mnie słynną gruzińską oranżadą Kazbegi o smaku... capuccino. Jeżeli zapomnieliście, jak smakuje Panadol i podobne mu leki z Waszego dzieciństwa to polecam capuccinowe Kazbegi! Późniejsze doświadczenia z tym napojem  (oprócz smaku kremowego...)mam już o wiele lepsze.
Objuczona maszeruję po Mashtots w kierunku znanego mi już dworca. Ludzie śpieszą się do pracy, robią zakupy i oczywiście znajdują czas, żeby się pogapić. Dłuższą chwilę zastanawiam się, jak przejść przez pewne skrzyżowanie, na którym przejścia dla pieszych nie ma, w końcu przyczajam się za żołnierzem i już jestem po drugiej stronie :-) Przede mną fabryka koniaku i jeszcze kawałek drogi do dworca. Odciski dają się we znaki, ale dzielnie zmierzam do celu...

Na dworcu Irańczycy próbują mnie zwerbować do swojego autobusu (nawet nie wiedzą, jak bym chciałą z nimi pojechać, niestety wizy nie mam), chwilę potem marszrutka do Tbilisi sama mnie znajduje (ot, taka przypadłość ormiańskich i jeszcze częściej gruzińskich dworców), pakuje plecak, pobiera 5000AMD (ok.10 euro) i każe czekać. Zjawia sięjeszcze sympatyczna Niemka w czteromiesięcznej podróży. Była już w Turcji, Iranie i Armenii a na koniec zostawiła sobie Gruzję. W Iranie była sama i dostała wizę, w związku z czym obie psioczymy na irańską ambasadę i moje z nią perypetie.
Siadam na tylnich siedzeniach z zamiarem przespania się albo po prostu odpoczynku. Jakże naiwne założenie! Do dziś wspominam tę podróż jako, owszem, malowniczą, ale najgorszą pod każdym innym względem. Pal licho upał, późniejszy ścisk i stracony czas. Nic nie przebije istnego trzęsienia, jakiego doznawałam siedząc z tyłu. Już wiem, dlaczego wszyscy zajęli "przody", tam nie było tak źle, a ty człowieku podskakuj przez 5 godzin :-) Po godzinie takiej jazdy po "cudownych" ormiańskich drogach, wśród wzgórz i nad przepaściami miałam szczerze dosyć.

Na granicy wysiedliśmy, przeszliśmy odprawę. Po raz kolejny podziwiam Niemkę, która z języków obcych zna tylko angielski - i tylko z nim wypuściła się do Armenii i Gruzji, ja bym się nie odważyła. W zasadzie spotkałam jeszcze kilkoro Niemców, Francuzów i Amerykanów, którzy posługiwali się jedynie angielskim i jakoś sobie radzili. Co kto lubi, ale jestem przekonana, że gdybym nie znała rosyjskiego, na pewno nie przeżyłabym wielu wspaniałych chwil.
Od granicy do Tbilisi dzieli nas ok.godziny jazdy. Stan dróg diametralnie się poprawia, na moim tylnym siedzeniu panuje wręcz luksus. Dojeżdżamy na stację Ortaczala, obskakują nas taksówkarze, którym uprzejmie odmawiamy. Okazuje się, że na dworcu nie pracuje kantor, na szczęście moja współtowarzyszka ma przy sobie kilka lari. Konsultuję się z taksówkarzem co do sposobu dotarcia na dworzec kolejowy. Jedziemy we dwie, bo jak się okazuje, ona ma tam niedaleko umówione spotkanie, a i mój host z couchsurfingu podał mi adres w tamtej okolicy. Jedziemy więc marszrutką 94 przez całe Tbilisi, kluczymy po wąskich uliczkach pod Narikalą, po centrum. Moje pierwsze wrażenie z Gruzji (przede wszystkim tyczące się stolicy) - Gruzini nagminnie nadużywają klaksonów, co w Polsce jest rzadko spotykane i chyba nawet podlega mandatowi w pewnych przypadkach. Tbiliscy kierowcy nic sobie z tego nie robią i trąbią na całego i co chwila! Może dlatego, że miasto bardzo się korkuje, no ale panowie (i panie), trochę wyrozumiałości :-)!
Docieramy do dworca (nie żebyśmy były co do tego przekonane), gdzie znajdujemy kantor. Szukamy ulicy królowej Tamary, przydaje się moja lekko zakurzona znajomość gruzińskiego alfabetu. W ciągu najbliższych dni nabiorę wprawy, ale ten pierwszy dzień był pod tym względem katastrofalny. Jeszcze jakiś czas idziemy razem ulicą aptek. Tak, Koka (host) potwierdził potem moją tezę co do tego, że na dość długiej ul.Tamary nie ma nic innego oprócz aptek.
Z trudem odnajduję swoje lokum, jestem padnięta do granic, na dodatek ul.Agmeshenebeli jest cała rozkopana, remont obejmuje nie tylko jezdnię i chodniki ale też elewacje na odcinku jakichś 2 km, więc przejście tamtędy to nie lada wyzwanie. Do tego upał jak w Erywaniu. Docieram, witam się z Koką, wdrapujemy się na drugie piętro hostelu (Koka prowadzi Sky Hostel przy ul.Agmeshenebeli 77). Chwilę rozmawiamy po czym zostaję sama i odpoczywam... to było mi potrzebne!
Musze jeszcze zapewnić sobie transport na dalszą podróż, wracam więc na dworzec kolejowy (wrr!) z zamiarem kupienia biletu na nocny pociąg do Achałcyche (informacja o pociągu ze strony gruzińskich kolei). Dowiaduję się jednak, że pociągu już nie ma, cudownie. Szybka decyzja w trakcie przechodzenia do innego okienka i oto kupuję ostatni bilet do Batumi (Machindżauri) na 7.07, wersja nocna, wagon kupiejny (płackarty już nie było, ale nie żałuję), 23 lari. Nieco zaskoczona nagłą zmianą planów wracam do hostelu. Następne dwa tygodnie będą ciągłą zmianą planów, więc należy się przyzwyczaić :-)
Wieczorem siedzimy z gospodarzem i jego bratem, oraz mieszkającymi tu prawie na stałe Tarryn z Kanady i Ryanem z UK, gadamy i słuchamy muzyki. Koka bardzo lubi Polaków, puszcza mi nasze piosenki i próbuje śpiewać po polsku - "Nie ma ciebie" Bregovicia i Kayah w jego wykonaniu to bezcenne wspomnienie! Do późnej nocy jeszcze siędzę na balkonie swojego pokoju.... co przyniesie jutro? Mam nadzieję, że nie spotka mnie już taka podróż, jak ta na trasie Erywań-Tbilisi. Cóż, myliłam się :-)

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

5.07 - Hayastan wzdłuż i wszerz

Zgodnie z umową, o 7.00 rano nasza trójka stawia się przed hostelem. Czekamy na Araika, naszego znajomego taksówkarza. Obiecałam "promować" jego usługi w Polsce, więc jeśli ktoś sie wybiera do Armenii - służę numerem telefonu. Araik jest sympatyczny, zna rosyjski w stopniu zadowalającym i zawiezie Was gdzie chcecie!
Czekamy, a kierowcy ani widu, ani słychu. Po pewnym czasie dzwonimy. Telefon odbiera zaspany Araik, zapewne go obudziliśmy, co nie zmienia faktu, że po 10 minutach był już pod Envoyem, gotowy do drogi.
Pierwszy przystanek robimy w Khor Virap, dosłowne tłumaczenie - "głęboka dziura". Na wzgórzu stoi cerkiew (jak zwykle - bardzo stara) i zabudowania okołocerkiewne. W naszym wypadku - pięknie oświetlone wczesnoporannym słońcem.

Mieliśmy szczęście być tam bardzo wcześnie, więc zwiedzaliśmy sami, nie licząc kilku Rosjan, no ale lepsze to niż dzikie tłumy. W cerkwi można zobaczyć wspomnianą głęboką dziurę, w której zły władca przez wiele lat przetrzymywał św.Grzegorza. Po pewnym czasie jednak nawrócił się i poprosił o wybaczenie. Dziura jest naprawdę, naprawdę głęboka, chętni mają możliwość przekonania się o tym na własnej skórze. Z Khor Virap doskonale widać świętą górę Ormian - Ararat. Ormianie twierdzą, że to na Araracie utknęła podczas potopu Arka Noego, z czego podśmiewują się np. Gruzini (cóż, wybór "opcji" należy do Was). Ararat znajduje się na terytorium współczesnej Turcji, wobec czego pielgrzymowanie na jego szczyt jest dla osób narodowości ormiańskiej dość kłopotliwe. Zawsze można sobie popatrzeć z zagranicy. Nomen omen, przy dobrej pogodzie góra jest widoczna z Erywania (na pewno z okolic dworca Kilikia i spod fabryki koniaku (która, podobnie jak liczne sery/wody/wędliny/papierosy/papiery toaletowe w Armenii, nosi nazwę "Ararat"). Aha, w Khor Virap prawdopodobnie "złapie" Was turecka sieć telefonii komórkowej :-)

Odjeżdżamy w kierunku dalece południowym - chcemy dostać się do Tatev, gdzie na górze obejrzymy klasztor i cerkiew oczywiście. Jeżeli ma się mało czasu i chęć zobaczenia najważniejszych miejsc w Armenii i Gruzji to prawdopodobnie większość zabytków i miejsc będą stanowiły cerkwie i monastery, tudzież monastery wykute w skale. Fakt, ogląda się mnóstwo innych rzeczy i podróżuje w inne miejsca, ale jakaś średniowieczna cerkiew zawsze się tam znajdzie.
Droga do Tatev zajmuje kilka godzin, jest dość męcząca, choć trudy podróży rekompensują nam widoki. Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że w Armenii jest tylko jedna porządna droga prowadząca z północy na południe (tj. z Erywania do granicy z Iranem). Droga prowadzi przez góry, góry i jeszcze raz góry oraz nieliczne osady czy miasteczka. Można cały czas siedzieć z nosem na szybie i zachwycać się widokami.

No dobrze, po 3 godzinach zrobiło się monotonnie, ale Araik zadbał i o ten szczegół. Najpierw zrobiliśmy postój w najchłodniejszym miejscu Armenii (20 stopni w porównaniu z erywańskimi czterdziestoma), oznaczonym dwoma statuami. Rozwinął się tam maleńki ryneczek i postój marszrutek (dwie nierodzielne rzeczy w Armenii).




Podczas gdy my hasaliśmy po wzgórzach, Araik stukał i pukał w swój samochód. Nic nie wskazywało na to, co było potem. Po tankowaniu na stacji benzynowej wehikuł nie ruszył :-) Pchnęliśmy go naszą silną-polską-trójką i coś tam drgnęło, ale zaraz potem zgasło. Zatrzymaliśmy się przy innym samochodzie, który najwidoczniej też miał problemy. Teraz już większą grupą pchaliśmy Araikowe autko to w dół, to pod górkę (tak, bardzo mądrze). Po ok.10 próbach odnieślismy sukces i ruszyliśmy w dalszą drogę. Tatev szczyci się nową kolejką górską - za jedyne kilka tysięcy AMD możesz najpierw postać ponad godzinę w kolejce a następnie udać się pod monastyr, sunąc przez kilka kilometrów na wysokości 500 m. Kolejka była długa, więc Araik poszedł coś zachachmęcić.Moje przewidywania się sprawdziły - znalazł "genialny" sposób na wepchnięcie nas bez kolejki. Jak mu się to udało? Ano jego daleki kuzyn, mieszkający na stałe w Niemczech, był ponoć głównym inżynierem przy budowie kolejki. A my mamy udawać jego rodzinę ze Szwajcarii (ale dlaczego ze Szwajcarii?), robić zachwycone miny i pod żadnym pozorem nie odzywać się po rosyjsku. Co z tego, że po niemiecku żadne z nas nie umie...Czekamy i czekamy, a z planu jakby nici. Araik więc decyduje się zawieźć nas na górę samochodem (ja chciałam wejść pieszo, bo miałam już serdecznie dość jazdy), co okazuje sie być nie lada wyczynem dla maszyny i sprawdzianem umiejętności samego Araika. Serpentynami wspinamy się na górę. Skoro łady dojeżdżają to dlaczego my mamy nie dojechać!? :)
Przy monastyrze tłumy narodu, trzeba uważać, by nie spaść ze schodów.

Oglądamy, włazimy w różnorakie zakamarki, obcujemy z ormiańską historią. Obcowanie bywa męczące, więc siadam w cieniu wiekowych murów i czekam na moich kompanów. Rzuca się w oczy niezliczona ilość ład. To najpopularniejszy (wg mnie) samochód w Armenii, łada dojedzie wszędzie, załadowana po brzegi i jeszcze z bagażem na dachu. Obowiązkowo biała lub kremowa (a może biała i brudnobiała?). Po samochodach można zresztą rozróżnić Armenię i Gruzję, w tej drugiej ład praktycznie nie spotkasz, ulice wyglądają "po europejsku".
Dobrze, wracamy. Tą samą drogą (jak gdyby była inna...) kierujemy się na północ, w kierunku Erywania, w pewnym momencie jednak odbijamy na wschód, na Martuni. Jedziemy nad ormiańskie morze - zajmujące 7% powierzchni kraju jezioro Sewan. Planuję zostać tam na noc w namiocie i przed południem dnia następnego wrócić do stolicy. Araik już kombinuje, jak ulokować mnie u swoich znajomych za konkretną opłatą i nie przyjmuje do wiadomości, że nie dla przyjemności noszenia taszczę ze sobą namiot. Droga długa, malownicza i znów urozmaicona. Autko zagrzało się na wysokogórskich podjazdach i gdzieś na bezdroży odmówiło dalszej współpracy. Stajemy, chłodzimy (spokojnie, nie musieliśmy chuchać pod maskę!). Niedługo potem znów stoimy, akurat tak, gdzie grupa Ormian urządziła sobie potańcówkę. Na bezludziu kompletnym. W ścianie trzynastowiecznego karawanseraju Anka dostrzega dudka i przez następne pół godziny nie może się od niego oderwać :-)

Po dłuższym postoju auto rusza, ale przez kolejne 2 godziny rozwijamy zawrotną prędkość jedynych 30km/h. Zaczynam mieć dość, ale zaciskam zęby :-) Przejeżdżamy przez Martuni, jedziemy wzdłuż Sewanu, wszędzi witani przez gościnne ormiańskie krowy, bezwstydnie pasące się na szosie. Pogoda się psuje, niebo jest zachmurzone, możemy jedynie wyobrazić sobie, jak piękny jest Sewan w słoneczny dzień. Podjeżdżamy na plażę, zaczyna padać, my jednak decydujemy się na krótką kąpiel.

Z wody wygania nas potężny grad :-) Chowamy się na stacji i przeczekujemy. Tak, z namiotowania chyba nici, to miała być pierwsza noc, którą jednak sobie odpuszczam - mam przecież jakąś alternatywę. Z lekkim żalem porzucam plan zostania tu na noc (ku diabelskiej uciesze Araika - "a nie mówiłem!") i cała nasza trójka wraca do Erywania. Jesteśmy zmęczeni, o kierowcy nawet nie wspomnę. Cudem zdobywam miesce w Envoyu, siadam i myślę, co dalej. W końcu decyduje się na wyjazd do Gruzji, do Armenii zaś planuję wrócić "kiedy indziej" na dłużej, żeby móc pojeździć po kraju marszrutkami i stopem. O tak, Gruzjo, jadę! :-)

W mieście dziwacznych rzeźb

Hostel Envoy znajduje się w centrum stolicy, więc można w miarę szybko i do tego na pieszo dotrzeć w najwazniejsze miejsca. Większość ulic w centrum jest oznakowana zarówno po ormiańsku, jak i po angielsku. Pierwsze kroki kieruję po ulicy Mashtots,na horyzoncie widzę coś ciekawego i zamierzam tam dotrzeć. To Kaskada - monumentalne schody z jasnego kamienia. Z ich szczytu rozpościera się widok na cały Erywań otoczony wzgórzami. Nie polecam wspinania się tam w godzinach popołudniowych, ale jak trzeba to trzeba. Po drodze na górę podziwiam fontanny, fontanienki i pary obejmujące się w zakamarkach kolejnych pięter (oraz przeganiających ich, nie wiedzieć czemu, strażników). Widok z góry naprawdę cudowny!

Na dole pzed schodami "kolekcja" dziwnych rzeźb - rubensowskich kształtów kocur, metalowy koń (osioł?), zając na dzwonie :D, naskakujące na siebie kozice itd. Miły i nieoczekiwany akcent - nieznajomy przechodziń częstuje mnie cukierkiem, o dziwo polskim fistaszkiem od Wawela. Nie wiedział przecież, że jestem z Polski, a tu taki patriotyczny prezent na obczyźnie :-) W Erywaniu, jak i w ogóle w Armenii, nie spotykałam Polaków (ok, raz usłyszałam język polski "na mieście") w przeciwieństwie do Gruzji, gdzie stale wzrasta zagęszczenie Polaków na metr kwadratowy.


Idę pod Operę, siadam w parku ( a parków są tu setki i jeszcze trochę) i obserwuję powolne i sielankowe życie mieszkańców Erywania. Od razu zakochuję się w tym mieście...nawet w jego monumentalnej zabudowie z jasnego kamienia, szerokich ulicach, promenadach i rozgrzanych do niemożliwości chodnikach, po którch po jakimś czasie nie masz siły chodzić. Zapuszczam się w okolice poczty, która okazuje się już nie być pocztą, a wielkim targowiskiem telefonów komórkowych i innych tego typu akcesoriów. Przed pocztą ogromny sowiecki kompleks fontann - niedziałający, podniszczony ale wciąż zadziwiający swoim ogromem. Może renowacja dojdzie i do niego, przecież Erywań to miasto-plac budowy.

Pobyt w Erywaniu nie byłby taki miły, gdyby nie atmosfera w hostelu, długie rozmowy z podróżnikami z całego świata, różnej maści wolontariuszami amerykańskich Peace Corps, wolnymi duszami i niemieckimi staruszkami. Mieszkam z Turkiem podróżującym samotnie po Kaukazie. Ten to ma co opowiadać, nie od dziś wiadomo, że Ormianie nie pałają miłością do swoich sąsiadów z Zachodu... Do późnych godzin nocnych rozmawiamy, rozmawiamy o wszystkim nie wyłączając "trudnych" stosunków polsko-czeskich (pod nieobecność naszych czeskich współlokatorów :D ). Następnego dnia mam z Anką i Grześkiem jechać na objazdową wycieczkę po Armenii - z taksówkarzem, który wiózł na z lotniska.

4.07 - "The very first day" w Armenii

PLL LOT od dłuższego czasu cieszą nas tanimi przelotami z Warszawy do Erywania i Tbilisi. Jeszcze w grudniu 2010r. udało mi się kupić bilet do Erywania w bezczelnie niskiej cenie, powrót zaś zarezerwowałam niedługo potem - łotewskimi liniami AirBaltic z Tbilisi do Rygi. Za niewiele wyższą kwotę można ponoć z nimi dolecieć z Tbilisi do Warszawy z kilkugodzinnym postojem w Rydze.

Rankiem 4.07 wysiadłam na erywańskim lotnisku Zwartnoc, nie ukrywam, że ze ścieśniętym żołądkiem i mocniej bijącym sercem. A więc jestem! Dookoła prawie sami Ormianie, wszystkie napisy po ormiańsku. Wymieniam euro na dramy (1000 dram - ok.2 euro) i staję w długaśnej kolejce po wizę. Wypada dodać, że znajomość angielskiego na tym międzynarodowym lotnisku jest rzadkością, więc przydaje się rosyjski. Wiza na 21 dni to wydatek 3000AMD (6 euro), wyrabiana na miejscu, bez konieczności wklejania zdjęcia, pobierania odcisków palców itd :-) Kolejna, jeszcze dłuższa kolejka wiedzie do odprawy paszportowej, a dalej już tylko odbiór bagażu (należy zrobić to jak najszybciej bo w hali okropnie cuchnie!) i wychodzę na świeże powietrze. Wokół zarysowane we wschodzącym słońcu wzgórza... i tłumy taksówkarzy, oczywiście.
Nie zamierzam dać się naciągnąć (i Wam nie radzę), więc wychodzę poza teren lotniska. Do pierwszego autobusu do Erywania jeszcze kilka godzin, zagaduję więc dwójkę Polaków (Ankę z synem Grześkiem), którzy lecieli tym samym lotem i niedługo potem targujemy cenę taksówki. Oni jadą do hostelu, ja od razu na dworzec autobusowy Kilikia. Upał zaczyna dawać się we znaki - w Warszawie było mniej niż 20 stopni, tutaj temperatura niebezpiecznie i coraz szybciej zbliża się do 40.
Poinstruowana przez taksówkarza czekam na przystanku marszrutek na busik do Etchmiadzyna, gdzie znajduje się kompleks cerkiewny. Czekam i czekam, żar leje się z nieba. Pytam przechodniów, czy na pewno z tego przystanku dojadę, i czy autobus ma jakieś oznakowanie np. numer albo napis po rosyjsku? Tak, młoda dziewczyna konsultuje się z dziadkami i już wiem, że marszrutka na Etchmiadzyn to nr 111. Czekam jeszcze ok. godziny ("podróżowanie to częste czekanie" :D), aż wreszcie uda mi się załadować siebie i dwudziestokilogramowy plecak do rozklekotanego autobusu. Kierowca nie zna rosyjskiego, ja-ormiańskiego, ale jakoś dogadujemy się co do ceny, niestety przystanek muszę znaleźć na czuja (dla nieobeznanych - w marszrutkach zasadniczo to pasażer ustala, gdzie marszrutka ma się zatrzymać i wykrzykuje to przez cały autobus). Tymczasem autobus zapełnia się do granic tak, że ostatni pasażerowie wiszą na otwartych drzwiach. Jestem atrakcją dla współprasżerów - trzeba przywyknąć do tego, że ludzie patrzą się na ciebie jak na przybysza z kosmosu. Kiedy na horyzoncie pojawiają się cerkwie, to najlepszy znak, że dojeżdżam. Wysiadam prawdopodobnie w centrum miasteczka (położonego zresztą niedaleko od Erywania), jak się okazuje - wprost przed parkiem, w którym mieści się wspomniany kompleks cerkiewny. Sam park nie zachwycił, akurat był remont (swoją drogą, gdziekolwiek nie pojechałam, wszędzie był remont!), kilka pomników, dość ciemno i "nieparkowo". Główna cerkiew to jedna z najważnieszych ormiańskich świątyń - bardzo stara i związana zapewne z historią kraju. Jak opowiedział mi napotkany dziadek (który oprócz tego wspominał swój wyjazd do Krakowa przed trzydziestoma laty oraz zapraszał na koniak) cerkiew liczy sobie 33 metry wysokości - bo Jezus żył 33 lata. Mimo wczesnej godziny w cerkwi ruch - jak i w każdej innej cerkwi na Kaukazie, bo Ormianie i Gruzini to narody bardzo religijne. Jak się to ma do rzeczywistości dowiedziałam się niecałe dwa tygodnie później. Różnie to bywa :-)

Przy cerkwi stoji całe mnóstwo budynków, seminarium, klasztor, pomieszczenia gospodarcze oraz chaczkary z różnych miejsc kraju. Można pospacerować, pokontemplować i spróbować rozszyfrować znaki ormiańskiego alfbetu.


Upał daje mi się we znaki, marzę o prysznicu i przebraniu się, więc kieruję się na główną szosę w nadziei na złapanie marszrutki do miasta. Zatrzymuje mnie taksówkarz, który na początku rozmowy stwierdza, że jestem Polką ("bo tu bardzo dużo Polaków przyjeżdża" i on już poznaje na odległość), oferuje podwózkę swoim krążownikiem szos za jedyne 1500AMD. No cóż, nie mam sił czekać, więc jadę, zabijając czas pasjonującą rozmową. Po drodze mijamy erywańską ulicę rosyjskich kasyn oraz ulicę, wyspecjalizowaną w sklepach meblowych. Z czymś podobnym spotkałam się potem w gruzińskim Chaszuri - przez kilka kilometrów po obu stronach drogi przed bramami domów wisiały plecione hamaki. Tylko hamaki. Kosmos :)
Docieram do Erywania, na Plac Republiki. Pytam kilku osób o ul.Puszkina, kierują mnie tak, że przez dłuższy czas błądzę i błądzę, nareszcie docieram... uff, w Envoyu jest klimatyzacja, duży plus dla nich! Spotykam to Ankę i Grześka, już poparzonych palącym słońcem. Po zasłużonym odpoczynku wyruszam na podbój ormiańskiej metropolii, ale o tym w następnym "odcinku".

Na dobry początek

Założeniem tego bloga jest opowieść o jednoosobowej (lecz nie samotnej!) podróży na Południowy Kaukaz, tj. do Armenii i Gruzji. Co będzie dalej - nie wiem. Mam nadzieję, że uda mi się systematycznie zamieszczać tu dzieje wyprawy z ew. radami dla przyszłych podróżników. Na wszelkie pytania odpowiem w miarę możliwości i wiedzy. Na początek podstawowe informacje o podróży.

Termin: 3.07-28.07.2011
Kraje: Armenia (4.07-6.07), Gruzja (6.07-22.07), Łotwa (22.07), Białoruś (23.07-28.07).
Trasa: Warszawa-Erywań-Etchmiadzyn-Khor Virap-Tatev-jezioro Sevan-Erywań-Tbilisi-Batumi-Mccheta-Tbilisi-Kazbegi-Gori-Upliscyche-Borżomi-Achałcyche-Vardzia-Tbilisi-Ryga-Mińsk-Mohylew-Mińsk-Grodno-Łódź.
Transport: samolot, pociąg, marszrutka, autostop.
Noclegi: Namiot, couchsurfing, pociągi.
Budżet: Niski :-)
Podróżnik: Dziewczyna, lat 21.