środa, 17 sierpnia 2011

15.07 - Główna atrakcja wioski Khavreli

Około szóstej rano pakuję manatki, żegnam się z najcudowniejszym miejscem w Gruzji i schodzę do wioski. Całą drogę nie spotykam nikogo, trochę się cykam niedźwiedzi i wilków, ale jakoś daję radę. W wiosce dość szybko zauważam marszrutkę i tuż po ósmej rano ruszam do Tbilisi, po raz drugi przemierzając Gruzińską Drogę Wojenną.

Zaraz po przyjeździe na dworzec Didube pytam przechodzącego kierowcę o autobusy do Gori, bo ich nie widzę na placu. Ten zaczepia młodego faceta i prosi, żeby mnie zaprowadził. Idę z nim długo wzdłuż rzędów marszrutek, w oddali widzę coś co przypomina nawet budynek dworcowy (a jednak!). Nieopodal gęsto od autobusów z tabliczkami GORI, mój przewodnik pakuje mnie do tej, która odjeżdża pierwsza i jadę. Za jedyne 4 lari miałam istną gehennę: primo, mimo panującego w stolicy upału byłam jeszcze ubrana „po kazbecku”, tj. długie spodnie, sweter, dzięki Bogu kurtkę z polarem zdążyłam zdjąć, secundo – siedziałam na ostatnim dostawianym stołku i co chwila musiałam wysiadać z plecakiem, żeby wypuszczać wysiadających…
Przyjeżdżamy do  Gori, przez szybę widzę muzeum Ojca Narodów, tj. baciuszki Stalina , nawet jego przesławny pancerny wagon (ten, którym pojechał na konferencję jałtańską). I starczy mi już, decyduję się nie nawiedzać tego przybytku. Ze względów ideologicznych czy też nie, po prostu nie i już.  Marszrutka wjeżdża na „dworzec”. O Paaaanie, takiego chaosu jeszcze w Gruzji nie widziałam. Początkowo błądzę między pojazdami, próbując odczytać gdzieś upragnione „Upliscyche”, ale co tam, nie ma. Idę więc do budynku, który kiedyś pewnie i był dworcem, ale teraz znacznie łatwiej kupić tu chleb, proszek do prania i papierosy z przemytu z Osetii niż bilet. O dziwo, są kasy! Przebijam się więc przez tłum i odczytuję gruzińskojęzyczny „rozkład”. Victoria! Jest Upliscyche. Zadowolona z siebie podchodzę do okienka i proszę o bilet na najbliższą marszrutkę tamże, ale w odpowiedzi słyszę, że mam iść za jakimś bliżej nieokreślonym gościem i on mi pokaże. Po 5 minutach macha do mnie ów facet, w milczeniu prowadzi w samo centrum chaosu i poważnym tonem nakazuje stać tu i czekać, bo za 10 minut przyjedzie COŚ do Upliscyche. Nie myślcie, że przyjechało :) zapytałam więc okolicznych przesympatycznych kierowców o ten autobus. Zaprowadzili mnie w inne miejsce, do innej marszrutki, która miała przez Upliscyche przejeżdżać, dogadali się z kierowcą, gdzie ma mnie wysadzić.

Wysiadam w wiosce Khavreli, kierowca pokazuje mi, że mam przejść przez most i stamtąd już prosta droga do skalnego miasta. Niespodzianka, w drzwiach marszrutki wpadam na Ankę i Grześka, moich znajomych z Armenii!!! Przez chwilę rozmawiamy podekscytowani wprawiając w osłupienie resztę pasażerów. Idę w stronę mostu przez Mtkwari, wypatrując jednocześnie miejsca na nocleg. Obawiam się, że z namiotowaniem będzie kaszana… decyduję się jednak zapytać mieszkańców domu przy rzece o pozwolenie na rozbicie się na podwórku. Chatki ubogie, bardzo stare, powiedziałoby się, że bida aż piszczy. Wchodzę do jednej z nich i „dogaduję się” z młodą kobietą, że będę spać koło domu, a teraz zostawię u niej plecak i pójdę do Upliscyche. Wszystko to odbywa się na migi, bo kobieta nie zna rosyjskiego, nie jestem pewna, czy mnie do końca zrozumiała, no ale nie pogoniła mnie miotłą, więc chyba jest ok., nie?
Po drodze do Upliscyche krajobraz jakby wyjęty z Arizony – wzdłuż drogi wysokie skały, wokół pustkowie. Tylko dlaczego tak gorąco, nie mogłoby już przestać? Codziennie dostaję smsy z Polski, piszą, że deszcze i wichury a tu istna patelnia.
Kompleks skalny w Upliscyche jest dobrze wyposażony, przy wejściu kasy, kawiarnia, toalety a nawet, proszę-proszę, mini centrum konferencyjne (po kiego przyjeżdżać na takie pustkowie dla małej salki?). Bilet studencki kosztuje 1 lari. Spotkałam się wcześniej z ostrzeżeniem, że na skałach mocno wieje – to prawda, trzymajcie czapki:-) Trasy są mniej-więcej wytyczone, ale tak naprawdę można pójść gdzie się chce, w miarę możliwości fizycznych. Wszystko jest dość płaskie, więc nie powinno być większych problemów.

 Centralnym punktem skalnego miasta jest maleńka cerkiew, w której wreszcie zrozumiałam, po co mi była nauka języka staro-cerkiewno-słowiańskiego. Ano po to, co by sobie skróty na ikonach podczytywać i poczuć się taką wyedukowaną! :) Szwendam się po skałach, zabijam czas, bo jeszcze dość wcześnie, a ja przecież mam tu spać.
Trochę zmęczona wracam do Khevreli, zabieram plecak od tej samej babki i rozkładam sobie kocyk (czyt. ręcznik) na skarpie przy rzece Mtkwari. W rzece i przy niej mnóstwo ludzi, przeważnie młodych chłopaków i facetów, kąpią się i szaleją, jak to faceci w tym wieku. Moje zjawienie się po drugiej stronie wywołało lekkie zamieszanie, wspomniani młodzi mężczyźni sto razy przepływali rzekę, żeby wyjść z niej w okolicy mojego siedziska, niektórzy odważyli się odezwać po angielsku (bo kto by tu znał rosyjski, nie?) a co bardziej nieśmiali wysyłali swoich młodszych braciszków. Komeeeedia :-) Starałam się nie zwracać uwagi na tak głupie końskie zaloty, opalałam się do wieczora czytając wiersze Baczyńskiego.
Pod wieczór rozstawiłam namiot i poszłam się wykąpać w Mtkwari. To nie była najlepsza decyzja podczas tego wyjazdu… dno muliste, kamieniste, woda jak to w Mtkwari. Bardzo szybko więc zrezygnowałam z tej wątpliwej przyjemności i wróciłam do namiotu. Zaczęli schodzić się miejscowi, najpierw młodzież, potem starsi, łącznie z kobietą, z która „dogadywałam” nocleg oraz jej ojcem (który mówił po rosyjsku). Miałam okazję pobawić się z malutkimi dzieciaczkami. I tak przez dłuższy czas rozmawialiśmy to na migi to po rosyjsku, podarowano mi bliżej nieokreślone owoce, śliwki jakieś chyba, starsza pani zaproponowała, żebym się rozbiła w jej ogrodzie (miałam ochotę się przenieść, no ale już tam).  Bardzo sympatyczni ludzie. Tylko w nocy trochę mi przeszkadzały jakieś łebki, ale i ci szybko sobie poszli myśląc, że śpię.
Wcześnie rano ulatniam się znad rzeki, porozmawiam jeszcze z gospodarzem. Wczoraj powiedział mi, że nie muszę wracać do Gori, żeby jechać do Borżomi, bo w Upliscyche jest platforma kolejowa, gdzie o 8.29 zatrzymuje się przelotny pociąg z Tbilisi do Borżomi. Idę wiec przez wieś i idę, i idę, a wspomnianej platformy nie widać, znaku żadnego. Towarzyszą mi tylko rzesze krów i pastuchów. Straciłam już nadzieję na znalezienie tej stacyjki (tory z daleka widzę, ale musi być platforma) i zastanawiam się nad łapaniem marszrutki albo stopa. Zagaduję jednak faceta około pięćdziesiątki, zbierającego jakieś zielsko przy drodze. On, Tamas, okazuje się być Rosjaninem gruzińskiego pochodzenia, ukrywającym się tu w Ojczyźnie przed całym tym złem, które się dzieje w Moskwie. Jest ponoć byłym sowieckim miliarderem, jelcynowskim pomieszczykiem, absolwentem ekonomii i historii sztuki, obecnie zaś zajmuje się leczeniem ludzi w miejscowej cerkwi. Kto by pomyślał. Tamas prowadzi mnie przez działki do torów i pokazuje platformę gdzieś daleko na horyzoncie. No nic, trzeba iść. Kroczę po torach z przeklętym plecakiem, żar nieznośny a platforma ciągle jakoś daleko i daleko. Doszedłszy czekałam już tylko kilka minut na pociąg. Pociąg wypełniony po brzegi i wleczący się niesamowicie.
Z Upliscyche pod Gori do Borżomi jedzie ponad 3 godziny! Fakt, kosztuje tylko 1 lari :-) no ale są jakieś granice… Na początku stoję przy wyjściu, ale potem wyhaczają mnie sympatyczny dziadek z babcią i oferują miejsce koło siebie. Opowiadają o Borżomi, o tym jak byli w Polsce i Czechosłowacji. I znów rozmowy na temat życia w Polsce i Gruzji. Na dworcu dostaję jeszcze numer Tamaza (dziadka) z nakazem dzwonić i o każdej porze dnia i nocy w wypadku jakichkolwiek problemów. Jestem w Borżomi! (czego nie planowałam, jakoś tak wyszło) Zaczyna się dwudniowy relaks w mineralnym kurorcie, ale to już inna historia…

1 komentarz:

  1. Znakomity blog! Ja również uwielbiam podróże i odkrywanie innych kultur, ale nigdy nie wypuściłam się na wschód, a już na pewno nie tak daleko, dlatego czytam z zapartym tchem i z niecierpliwością czekam na dalszy ciąg opowieści :) !!!

    OdpowiedzUsuń