środa, 7 września 2011

19-21.07 - Pożegnalna sielanka w Tbilisi

I znów jestem na dworcu Didube w Tbilisi, jeszcze tylko wymiana waluty, żeby zapłacić czekającemu przy samochodzie kierowcy i w drogę! Tym razem nie zawitam na ul.Agmeshenebeli (czyt. Sky Hostel), jadę metrem na zupełnie inną stację (Delisi) z przesiadką przy dworcu. W Wardzii było dość zimno, więc znów przemierzam miasto w długich spodniach, bluzce i na dodatek z kurtką pod pachą, przez co stanowię ciekawy okaz poglądowy dla kobiet w letnich przewiewnych sukienkach i facetów w szortach. Swoją drogą brakuje mi tu panów bez koszulek lub w podkoszulkach typu „siateczka”, tak modnych na Białorusi ubiegłego lata :)
Wychodzę na ul.Pszeweli i próbuję znaleźć odpowiedni wieżowiec i klatkę schodową. Węgier, u którego mam spać, dokładnie opisał mi trasę w smsie, nauczyłam się jej niemalże na pamięć wiedząc, że do rana telefon mi padnie, a musiałam odnaleźć się sama, bo on był akurat na wycieczce w Kazbegi (jednodniowej, o zgrozo!). Znalazłam numer, ale klatek jest od groma i ciut ciut. Wchodzę do jednej z nich, szukam mieszkania. Zaczepia mnie gość wymieniający okna, pyta, jak może pomóc. Objaśniam mu w czym sprawa, okazuje się, że nieświadomie wróciłam na Pszeweli 62. Jak tylko powiedziałam mu, że jestem z Polski, zaczął wymieniać (tj. wykrzykiwać) wszystkie znane mu nazwiska: Brylska! Polański! Tomaszewski! (a bo jeszcze wiedział, żem z Łodzi), Kaczyński! itd. Byłam już na dworze, kiedy z okna na 4 piętrze dobiegł jego okrzyk: LECH WAŁĘSA!!! Hm, czas na odświeżenie repertuaru, bo 90% młodych Polaków nie kojarzy pewnie żadnej roli pani Brylskiej :-)
Zaczepiam mężczyznę, co do którego podejrzewam, że mieszka tu i orientuje się w rozkładzie mieszkań po klatkach. (Standardowe pierwsze pytanie: Czy mówi Pan po rosyjsku? A co się będę produkować, jak ma mnie nie zrozumieć?). Prowadzi mnie do odpowiedniej klatki, pokazuje mieszkanie. No dobrze, jestem, ale nie ma klucza pod wycieraczką! Dzwonię więc do drzwi, i jeszcze proszę faceta, żeby został, jakby to było nie to mieszkanie a jego właściciele nie znali rosyjskiego… na szczęście pomoc nie jest potrzebna, bo drzwi otworzył sympatyczny Litwin, którego imienia nie pamiętam, bo było trudne.
Witaj tbiliska sielanko! Dlaczego sielanko? Ano dlatego, że ostatnie dwa i pół dnia w Gruzji spędzam w spalonej słońcem gruzińskiej stolicy na słodkim „nicnierobieniu”, może przesadzam, zwiedzałam trochę, odwiedziłam słynną Irinę z hostelu przy ul.Ninoszwili, zaczepiałam na ulicy ludzi wyglądających na Polaków (100% trafień!) i oddawałam się przyjemności nieplanowania, niemartwienia się o dach nad głową i miejsce na namiot. Błogi odpoczynek, spanie na prawie-łóżku i kąpiele w łazience z wyłącznie gorącą wodą. Bosko!
Pierwszego dnia już nigdzie nie wychodzę tylko integruję się z węgiersko-litewsko-belgijską załogą mieszkania wolontariuszy EVS. Otóż to, wolontariusz zawsze wolontariuszowi pomoże i za to lubimy EVS. Moi nowi znajomi mają mało pracy (!), więc dużo podróżują. Mają gdzie – Armenia, Iran, Azerbejdżan. Opowiadają mi o swoich planach i wspomnieniach, a ja po ponad dwóch tygodniach na Kaukazie też mam już co dorzucić do dyskusji!
Następnego dnia siedzimy do południa i nikt nawet nie rusza się do pracy (o co chodzi?). Tylko Herm z Belgii ulotnił się na jakiś czas do Swanetii zwalniając pokój dla kolejnych dwóch Węgrów, znajomych Akosa, którzy są na EVS w Baku i wpadli w gości. Wieczorem w tym węgierskim towarzystwie urządzamy imprezę pt. Polak Węgier dwa bratanki :-) Tak, oczywiście nie przepuścili okazji, żeby mi uświadomić węgierskość mojego imienia…
Wczesnym popołudniem spotykam się z Shalvą poznanym przez CouchSurfing. Spotkanie przedłużyło się do późnego wieczora. Po drodze na Plac Wolności wpadłam na Polaków z Jawora (ekspedycja na Kazbek) opętanych pragnieniem kupienia małej butli z gazem, której jednak nie mogli nigdzie znaleźć. Służę im pomocą co do transportu w Tbilisi oraz noclegów, czuję się taka mądra, nie ma co :-) Jedziemy z Shalvą do parku Mtacminda (tego, który sobie odpuściłam będąc w twierdzy Narikala). Siedzimy, łazimy, oglądamy genialną panoramę miasta (szkoda, że nie można już wejść na wieżę telewizyjną!), rozmawiamy, Shalva leczy mój zbolały żołądek wodą Borżomi (o nie, tego świństwa to mi akurat nie trzeba, ale i tak potulnie wypijam). Rozmawiamy dużo o Portugalii, skąd nowy znajomy dopiero wrócił a był tam jako kto? Jako wolontariusz EVS, ma się rozumieć! :-) Portugalki, Portugalczycy, Gruzini i Gruzinki tralala, a jeszcze okazuje się, że Shalva jest archeologiem ( i politologiem), więc dysputujemy także o historii. Schodzimy pieszo, zahaczając o znaną cerkiew i cmentarz- panteon poetów, pisarzy i ważnych osobistości (дочка Грибоедова!). Przez stare Tbilisi docieramy do Rustaweli i podziemnej restauracji serwującej wyśmienite khachapuri (na początku al.Rustaweli, idąc od pomnika temuż, po przeciwnej stronie. Pychota!). Zmywamy się po 21.00 (to już minęło 7 godzin???), na odchodne słyszę, że jestem najbardziej uśmiechniętą dziewczyną jaką spotkał w życiu (oj panowie Gruzini, powtarzacie się), fakt, mam tego dnia lekką głupawkę i chichoczę przez całe nasze spotkanie, w metrze zaś mam objawy ADHD :-). Cóż, niech będzie, miło czasem posłuchać komplementów. Wracam na Delisi a tam już czeka na mnie węgierska kompania, węgierska zupa i atak języka węgierskiego (no przecież nie mam nic przeciwko siedzeniu jak na tureckim kazaniu. Use your English, please!).
Ostatni dzień w Tbilisi. Trochę smutno, ale z drugiej strony jutro będę już w Rydze a za dwa dni – w Mińsku. Perspektywa jest zadowalająca, więc nie ma co się krzywić. Rano jadę do hostelu Iriny odebrać przysłane na jej adres białoruskie ubezpieczenie. Akurat wyjeżdża do Kazbegi spora grupa Polaków w różnym wieku. Irina udziela im cennych rad po rosyjsku, oni zaś odpowiadają po polsku. Ech, Słowianie… tylko jedna pani po chwili odwraca się do męża i pyta „No i co, rozumiesz, o czym ona mówi?”. Ucinam sobie pogawędkę z Iriną po czym wracam do domu, muszę jeszcze zrobić zakupy i  zawalczyć z pakowaniem swoich klamotów. Planuję pojechać na lotnisko wieczorem (marszrutka 37 z Rustaweli, rzadko) i poczekać na swój wylot o poranku. Jak się okazało nie musiałam zostawiać klucza pod wycieraczką, bo zdążyli wrócić Litwini (mój komitet powitalno-pożegnalny). Po raz ostatni jadę najgłębszym metrem na świecie… Na przystanku miła slawistyczna niespodzianka – naklejka reklamowa dot. jakiegoś preparatu na odchudzanie. Po gruzińsku i po CHORWACKU!. Szok tygodnia :-) Marszrutka podjeżdża nabita po brzegi, także za sprawą Hindusów i ich licznych bagaży. Dzielnie walczę o miejsce stojące i oto jadę wygięta w paragraf. Nie trzeba pisać, że lotnisko jest daleko i jedzie się długo, w ścisku, krętymi uliczkami. Dopiero pod koniec robi się luźniej i można pozwolić sobie na luksus skorzystania z siedzenia.
Dojeżdżam, jest trochę po 20.00… co tu robić? Wielki minus dla tbiliskiego lotniska za brak jakiegoś sklepu w hali głównej (nie liczę dwóch kawiarni). Przez następne 10 godzin walczę ze snem z pomocą 3 piosenek w telefonie i gruzińskich papierosów marki Bond. Na dodatek o mały włos zostałabym porwana do Batumi przez młodych Azerów, którzy dopiero co przylecieli z Baku. Kosmos :-) Ok. 5.00 chyba się poddałam i zasnęłam na pół godziny, zaraz po przebudzeniu zobaczyłam znajomych Polaków, też lecących do Rygi.
Nareszcie wylatujemy! Niestety nie da się spać, przemilczę zachowanie jakiejś pośledniej  brytyjskiej drużyny futbolowej. Poranny przelot nad Kaukazem zaliczam do najcudowniejszych widoków w życiu! Dolatujemy nad Rygę i przez chwilę mam wrażenie, że pilot stracił panowanie nad sterem i zaraz spadniemy – samolot wykręcał bardzo nisko nad taflą Bałtyku tak, że było widać marszczenia na wodzie i kąpiących się plażowiczów. A już po chwili lądowaliśmy na Riga International Airport. Witaj Unio Europejska :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz