Wilno, Wilno, Wilno. Tyle czasu się zbierałam, żeby nie napisać - tyle lat. W końcu zdecydowałam i kupiłam bilety (Simple Express, a co!) na pierwszy weekend po obronie. Jak kupowałam, to nie wiedziałam jeszcze, kiedy obrona, ale co tam, ryzyk fizyk.
Zaczęło się już na przystanku autobusowym za Dworcem Centralnym w Warszawie. Spora grupa ludzi czekających na autobus SE. I jeden kompletnie zdesperowany Nigeryjczyk, który nie mógł się odnaleźć, bo nikt nie przyznawał się do znajomości angielskiego. To się ja przyznałam i wyszło szydło z worka. Gostek, jak się okazało, studiował w Mińsku (!!!) i nawet "mówił" po rosyjsku. Ja bym tego tak nie nazwała, bo z jego fonetyką to była więcej niż tragedia. Ja chyba ściągam takie ewenementy, a to Chińczycy a to Nigeryjczyk.
Rano w Wilnie skontaktowałam się z CS i jakoś dojechałam do niego - pierwsza szkoła przetrwania w kraju, którego obywatele mówią dziwnym językiem. Dobra, po prostu mówiłam po rosyjsku i dało radę. A litewski pokochałam od pierwszego usłyszenia :-)
Podróże dyletanckie
Blog zawiera relacje z podróży, pobytów w różnych miejscach.
wtorek, 28 sierpnia 2012
piątek, 8 czerwca 2012
Coś nowego
Majówkę spędziłam na Białorusi. Ale to chyba nikogo nie dziwi. Nie był to jednak wyjazd podobny do poprzednich kilku. Fakt, trzy dni w Grodnie i dwa dni w Mińsku, co można zrobić/zobaczyć więcej? Można.
30 kwietnia w Grodnie po raz pierwszy zorganizowano Festiwal Sztuki Ulicznej. Zebrało się mnóstwo ludzi, nie tylko widzów (których masy przerosły moje oczekiwania) ale i samych uczestników. Występy trwały do późnych godzin. W każdym razie było już ciemno, odpowiednie warunki dla kilku fire show. Niestety był to już trzeci wieczór w Grodnie, więc nie pozostało mi nic innego jak udać się na dworzec i wsiąść do pociągu na Mińsk. Btw, jechałam z Chińczykami studiującymi w Mińsku, rozmawialiśmy sobie po rosyjsku...tzn. oni to raczej próbowali, ale byli w tym przeuroczy. O pierwszym dniu w mieście św.Huberta i aferze z koleżanką (czyt. byłą dziewczyną pewnego człowieka) wspominać nawet nie będę, choć ubaw był po pachy!
wtorek, 20 marca 2012
Koper autostopem albo dlaczego warto jechać nad morze do Chorwacji
Pewnego dnia zdecydowałyśmy, że pojedziemy do Kopru - jednego z "większych" miast Słowenii, miasta uniwersyteckiego, położonego bardzo blisko granicy włoskiej i znajdującego się już po drugiej stronie Triestu. Nie zapominajmy jednak, że w Słowenii mawia się "Trst je naš!" (Triest jest nasz!). W każdym razie, pojechałyśmy, spędziłyśmy w ładnym portowym mieście kilka godzin i już koło 14.00 z lekko zmarzniętymi kończynami byłyśmy z powrotem w Lublanie. Przy czym wszystko to autostopem. Niech żyje Słowenia, kraj, gdzie w godzinę możesz dojechać ze stolicy nad morze ( samochodem), a jak dodasz gazu to i szybciej. A po drodze widzisz góry.
piątek, 23 grudnia 2011
Rozstania i powroty
Wróciłam. Nie żeby na stałe, ale każdy obieżyświat czasem powinien wpaść do domu na porządny obiadek, nieprawdaż? Po trzech miesiącach w Lublanie zajrzałam do Łodzi na całe dwa tygodnie! I naprawdę z ciężkim sercem opuszczałam słoweńską stolicę, szczególnie w jej przedświątecznym wydaniu. Czy jest śnieg? Skąd, nie żeby do nas zawitał. Mgła to i owszem, ostatnio nawet temperatura zbliżyła się do magicznego zera (no kataklizm niemalże!).
piątek, 14 października 2011
W krainie Lego
Dziś mijają dwa tygodnie od przyjazdu w Słowenii (no dobrze, chyba że policzymy noc spędzoną na lotnisku). W Lublanie jestem więc już albo dopiero 14 dni. Już - bo wiele się wydarzyło, codziennie mierzymy się z przeróżnymi problemami i przeżywamy cudowne chwile. Dopiero - bo do końca stypendium jeszcze 4 miesiące, cały semestr plus sesja. I tyle jeszcze do odkrycia w samej Lublanie! Ostatnimi czasy pogoda zniechęca nas do realizacji planu pójścia na zamek górujacy nad starym miastem. Jest jeszcze czas, nie?
niedziela, 11 września 2011
23-29.08 - Tour de Galicja :D
Szlakiem miast królewskich :-)
Kiedy: 23.08 – 29.08
Kto: K. (ja), J.
Trasa: Łódź – Częstochowa – Kraków – Wieliczka – Rzeszów – Przemyśl – Medyka(PL)/Szegini (UA)– Lwów – Rawa Ruska(UA)/Hrebenne(PL) – Zamość – Lublin – Warszawa.
Jak: autostop, pociąg
Dzień I
Rano wyjeżdżam za CZMP i po chwili wsiadam do tira jadącego na Częstochowę. Wiem, że mój towarzysz podróży właśnie opuszcza Budapeszt. Kolejnym tirem dojeżdżam do A4. Kierowca działkowicz przemiły, wpycha mi na drogę słodziutkie pomidory :-) Z autostrady zabiera mnie wadowiczanin, podrzuca do tabliczki „Kraków”. Przez wzgląd na lenistwo i nieznajomość krakowskiego odludzia postanawiam spróbować złapać stopa w kierunku centrum (ale w którą to stronę??). O dziwo zatrzymuje się stara autostopowiczka jadąca do ścisłego centrum, mam farta. W Krakowie jestem więc po niecałych czterech godzinach jazdy (ok.11.00), nieźle jak na autostopowe first time in Poland. Nie było co się tak bać :)
Niestety J. zawisł na granicy węgiersko – słowackiej i nijak nie może się wydostać, wciąż mam jednak nadzieję, że uda mu się dojechać o cywilizowanej porze. Łażę po mieście, spotykam się ze znajomymi z Grodna, idę na Kopiec Kościuszki, po czym wracam pod smoka wawelskiego (umówione miejsce). Wieczorem zaczyna padać, malownicze pioruny rozświetlają niebo nad rzeką, pędzę więc schować się pod Sukiennicami. Ha, 23.00 i oto jest mój towarzysz niedoli! :) Siadamy pod smokiem, co by odpocząć i zdecydować o dalszej podróży. Na dworcu PKP rezygnujemy z drogiego pociągu do Przemyśla, wyjeżdżamy więc nocnym autobusem do Wieliczki. Na czuja dojeżdżamy do zjazdu na A4, niezłego czuja mamy. Jest 3.00, próbujemy łapać stopa (kierunek Lwów), ale bez skutku. Grzejemy się kilkoma łykami żołądkowej, złazimy na trawnik koło wiaduktu i idziemy spać. Folia i śpiwory to nie taki luksus jak namiot, ale te 2 godziny snu wydawały się być najcudowniejszym snem tego lata. Tylko pobudka już nie była tak wspaniała. Brrrrrr, jak zimno!
26-28.07 - Nad Niemnem. Wszystko co dobre szybko się kończy...
Wcześnie rano wysiadam na dworcu w Grodnie. Płakać z sentymentu nie płaczę, ale czuję, że wróciłam w odpowiednie miejsce. Przypominam sobie też swój pierwszy przyjazd do Grodna w 2009 roku, tym samym zresztą nocnym pociągiem z Mińska. Myślałam wtedy – o mamo, gdzie ja jestem? Cóż, dworzec i jego najbliższa okolica w porównaniu z Mińskiem nie zrobiły na mnie wtedy dobrego wrażenia. No ale po roku wszystko się zmieniło! :-)
Mam ok. 3 godzin czasu do zagospodarowania, bo dopiero po 10.00 będę mogła odebrać w biurze Trzeciego Sektora klucze do mieszkania, udostępnione przez polskie wolontariuszki (dzięki :D). Jestem trochę zmęczona, więc większość tego czasu spędzam na dworcu i przed budynkiem biura, nie odmawiam sobie ciastka sandwicz i kefiru z koperkiem i ogórkiem (haha, i jak to nie ma sentymentów? :D). Siedzę pod biurem, czytam książkę pani Biczel-Zahnietavaj, a przy okazji spotykam kilka znajomych i nieznajomych osób. Wiele się tu na Budionnego nie zmieniło, jak widać :D Po odebraniu klucza jadę do naszego starego mieszkanka na Wiszniewcu, do biura mam zamiar wpaść następnego dnia. W autobusie spotykam znajomego – jaki ten świat jest mały! I oto ono, blokowisko, pierwsza klatka, czwarte piętro. Nawet udaje mi się otworzyć drzwi bez większych problemów. Łza się w oku kręci… rok temu mieszkałyśmy tu w czwórkę podczas trzymiesięcznego wolontariatu w Grodnie. Tyle się działo, tyle mamy wspomnień! I proszę, znów tu jestem :-) W ramach wspomnień wcinam na poczekaniu surówkę z kiszonej kapusty prosto z Wiszniewca :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)