Wilno, Wilno, Wilno. Tyle czasu się zbierałam, żeby nie napisać - tyle lat. W końcu zdecydowałam i kupiłam bilety (Simple Express, a co!) na pierwszy weekend po obronie. Jak kupowałam, to nie wiedziałam jeszcze, kiedy obrona, ale co tam, ryzyk fizyk.
Zaczęło się już na przystanku autobusowym za Dworcem Centralnym w Warszawie. Spora grupa ludzi czekających na autobus SE. I jeden kompletnie zdesperowany Nigeryjczyk, który nie mógł się odnaleźć, bo nikt nie przyznawał się do znajomości angielskiego. To się ja przyznałam i wyszło szydło z worka. Gostek, jak się okazało, studiował w Mińsku (!!!) i nawet "mówił" po rosyjsku. Ja bym tego tak nie nazwała, bo z jego fonetyką to była więcej niż tragedia. Ja chyba ściągam takie ewenementy, a to Chińczycy a to Nigeryjczyk.
Rano w Wilnie skontaktowałam się z CS i jakoś dojechałam do niego - pierwsza szkoła przetrwania w kraju, którego obywatele mówią dziwnym językiem. Dobra, po prostu mówiłam po rosyjsku i dało radę. A litewski pokochałam od pierwszego usłyszenia :-)